Aleksander Karniszyn - Dziadek Mróz nie istnieje

Тут можно читать онлайн Aleksander Karniszyn - Dziadek Mróz nie istnieje - бесплатно ознакомительный отрывок. Жанр: Прочая детская литература, издательство Литагент Ридеро. Здесь Вы можете читать ознакомительный отрывок из книги ознакомительный отрывок из книги онлайн без регистрации и SMS на сайте LibKing.Ru (ЛибКинг) или прочесть краткое содержание, предисловие (аннотацию), описание и ознакомиться с отзывами (комментариями) о произведении.
Aleksander Karniszyn - Dziadek Mróz nie istnieje
  • Название:
    Dziadek Mróz nie istnieje
  • Автор:
  • Жанр:
  • Издательство:
    Литагент Ридеро
  • Год:
    неизвестен
  • ISBN:
    9785447480530
  • Рейтинг:
    5/5. Голосов: 11
  • Избранное:
    Добавить в избранное
  • Ваша оценка:

Aleksander Karniszyn - Dziadek Mróz nie istnieje краткое содержание

Dziadek Mróz nie istnieje - описание и краткое содержание, автор Aleksander Karniszyn, читайте бесплатно онлайн на сайте электронной библиотеки LibKing.Ru
Tłumaczenie na język polski wspaniałej powieści «Dziadek Mróz nie istnieje». I bajek nie ma. Ale czasami cuda się zdarzają, i wtedy może zdarzyć się wszystko.

Dziadek Mróz nie istnieje - читать онлайн бесплатно ознакомительный отрывок

Dziadek Mróz nie istnieje - читать книгу онлайн бесплатно (ознакомительный отрывок), автор Aleksander Karniszyn
Свет

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать

Saszka ostrożnie rozsunęła zasłonki i pchnęła na zewnątrz lekkie skrzydła okienne. W otwartym oknie od razu pojawił się łeb Połkana. Pies szybko dyszał, a różowy język zwisał mu z boku. Pewnie biegał po podwórzu, wariował.

– Idź sobie – szeptała Saszka, apelując do psiej głowy. – Idź sobie, nie przeszkadzaj!

– Uf uf uf – sapał uśmiechnięty Połkan. Psy uśmiechają się szczerze, z całego serca. A koty, to nie wiadomo, co sobie myślą. Mogą śmiać się i drwić. Siedzieć sobie w wyniosłym milczeniu, nie zwracając na nikogo uwagi, albo wytrzeszczać oczy w udawanym strachu czy niezrozumieniu, choć w gruncie rzeczy wszystko doskonale rozumieją. Ale uśmiechać się, tak serio, nie mogą.

– Cicho bądź! – syknęła, odganiając psa, a potem coś wymyśliła. Mocno objęła kark Połkana i wyszeptała mu do ucha magiczne słowa:

– Na spacerek!

Połkan szarpnął się, a Saszka jak korek w butelki wyleciała na dwór, mało co nie zdzierając o parapet świeżo zagojonych kolan. Połkan, szarpiąc łańcuchem, skakał dookoła. Zaszczekałby od przepełniających go emocji, gdyby Saszka nie zawisła na nim całym ciałem i nie zacisnęła obu dłoni na psiej mordzie.

– Cicho, cicho, nie wariuj!

W czasie gdy Połkan wiercił się na wszystkie strony, popiskując i machając grubym i twardym jak pałka ogonem, Saszka odczepiła karabińczyk i trzymając za obrożę, pociągnęła psa na tyły domu. O tej porze nie warto było wychodzić z podwórza przez furtkę w bramie. Zaraz przegonią bydło, zaraz, strzelając z bata, przejdzie drogą pastuch. Już lepiej tyłem, dolinką, koło niczyjego wiśniowego sadu, na górę, gdzie stoi kamienna baba, wychłostana przez wiatry i czas, szara i toporna. Miastowi, odwiedzający wioskę, mówią na nią «scytyjska», ale Saszka dobrze wiedziała, że te baby, które spotykano na stepach, są połowieckie i nic wspólnego ze Scytami nie mają.

Niby można było wcześniej uprzedzić, poprosić babcię o pozwolenie, ale tak, bez pytania, wczesnym rankiem, przed świtaniem, to dopiero przygoda!

Minęła ogrody i ostatnie opłotki i spuściła Połkana, a ten pognał przed siebie po skrzącej od rosy trawie, pod zasłoną unoszącej się z wąwozu mgły, machając uszami i popatrując od czasu do czasu, czy pani za nim idzie. Chociaż «panią» Saszki w sumie nazwać nie można, panią była babcia, a ona kimś w rodzaju kompanki od ganiania i zabawy.

Saszka biegła za psem, plaskając bosymi stopami po chłodnym pyle dróżki. W nocy ziemia stygła, ale jak tylko wzejdzie słońce i zrobi się jasno i ciepło, pył stanie się delikatny, przyjemny, cieplutki w dotyku.

Zdarza się gleba czarna, czarnoziemna, taka czepliwa, którą zmyć trudno. Zdarza się czerwona, od gliny i iłów, ciężka, kłująca, która maże się po najmniejszym nawet deszczyku. A tu, u nich, ziemia była najlepsza, taka szara. Miałka, miękka i lekka. Jeśli zrobić kulkę z gazety, ale pustą w środku, i do tego środka nasypać ziemi, a potem zwinąć brzegi, to wychodzi najlepszy granat świata.

Kiedyś, na historii, oglądali stary film o Czapajewie. Tam była taka scena, jak Pietia i jeszcze inni zaczęli wdzierać się na wzgórze i rzucać w białych granatami, i wtedy wszyscy wybiegli, a z dolnego rogu ekranu, w burce, z szablą w wyciągniętej ręce, wypadł Czapaj, a za nim cała jego konnica… I to było takie super, normalnie nie da się opowiedzieć!

No i właśnie, jeśli takie kulki rzucać jak najdalej, to kiedy spadają, rozrywają się prawie jak granaty w kinie. Tyle że bez dźwięku, ale huk można było zrobić głosem. Za to wybuch – prawie jak prawdziwy.

Saszka urządziła kiedyś bitwę i broniła się takim granatami, gdy prawie ją okrążyli i przyparli do wąwozu. Wrogowie podczołgiwali się, a ona rzucała swoje granaty, krzycząc: trrach! i bumm!, i pył pokrywał zwyciężonych przeciwników. Tak w ogóle, to nieźle im się wszystkim potem dostało. I babcia gderała, bo trzeba było robić kolejne pranie. Chociaż latem prało się prawie codziennie i od razu suszyło na słońcu. Dlatego zresztą wszyscy chodzili w jasnej-przejasnej odzieży, odbarwionej prawie do białości. Także sarafany Saszki, z początku mieniące się niebieskimi i czerwonymi kwiatuszkami, teraz były już prawie białe.

Wbiegła na sam czubek wzgórza i zatrzymała się, przycisnęła dłonie do piersi, by uspokoić serce i oddech. Tuż nad nią wznosiła się ogromna szara kamienna baba, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Patrzyła na wschód wielkimi, okrągłymi, niewidzącymi oczami.

Saszka także zaczęła wpatrywać się w tym samym kierunku. I kiedy nad stepem pojawił się brzeżek słońca, dziewczynka ściągnęła sukienkę i z piskiem rzuciła się na mokrą od rosy wysoką trawę, by turlać się niżej i niżej po zboczu. Dotoczyła się na sam dół, aż w głowie jej się zakręciło. Nie wstała od razu, poleżała, rozrzuciwszy ramiona i wystawiając ciało na pieszczotliwe promienie słońca, a kiedy wyschła, ruszyła na górę po ubranie. Teraz szła powoli, prawie bez szmeru i gdy wychynęła z trawy, tuż przy swojej sukience zobaczyła włochate nogi, drepczące niepewnie w miejscu.

– Aha! – zakrzyczała, i chwyciła kończyny. – Łapał wilk razy kilka!

– A to głupia. – Szarpnęły się nogi. – Normalna wariatka. A jeśli ja bym tak ciebie?

– A to nie ty polujesz na mnie spod łóżka? – szczerze zdziwiła się Saszka.

– No mówiłem, że głuptas. Przecież to domowik! A ja – dworowik! Ja jak złapię, to podrapię, ser-rio!

Saszka usiadła na sukience, starając się nie przyglądać zbytnio dworowikowi – przecież nikt za bardzo nie lubi, jak się ktoś na niego gapi.

– A co ty tutaj robisz, dworowiku?

– Co robię, to robię – zawarczał. – Ciebie pilnuję. Domowik z domu wyjść nie może, więc mnie poprosił. Mało to może… O, na golasa po trawie się kulgasz…

– Ja mogę, jestem jeszcze mała. Zresztą i tak nikogo nie ma.

– Jeśli mała, to przypilnować trzeba!

Usiadł bez szmeru obok niej i razem witali poranne wesołe słońce. Saszka i dworowik. A Połkan wariował u podnóża górki, kogoś tam gonił, przed kimś tam uciekał, wesoło poszczekując i popatrując w górę, czy aby nikt nie obraża jego przyjaciółki.


***

Równo o wpół do dziewiątej Żeńka stał wyprężony przy swojej ławce witając nauczyciela. Dlaczego lekcje zaczynały się wpół do dziewiątej, dlaczego nie wcześniej i nie później nikt nie wiedział. Tak postanowiono strasznie dawno temu i centralny procesor nie znalazł w tej tradycji nic złego.

Do jego piątej «m» chodziło dwunastu chłopców. To bardzo wygodne. Na wychowaniu fizycznym można grać w piłkę nożną z innymi klasami – jedenastka na boisku i jeden rezerwowy. Albo w siatkówkę, jeśli rozdzielili się na dwie połowy. Piłka nożna i siatkówka były w ich szkole przedmiotami profilowymi. Uczyły pracy zespołowej, i jeszcze umiejętności koncentrowania się na tym, co wychodzi najlepiej. Dobrze wytrenowany napastnik może strzelić i sto goli, ale jeśli na jego bramce nie będzie nikogo, to w odpowiedzi wpakują mu nawet dwieście. A grupa, kolektyw zawsze może się obronić. Na dodatek w tych grach obowiązywały zasady, napisane jeszcze sto lat wcześniej. Wyuczenie się zasad i ich przestrzeganie to też niezbędna w życiu rzecz.

Wyjaśniono im to jeszcze na samym początku nauki, w pierwszej klasie, strasznie dawno. I jeszcze mówili, że iść naprzód da się tylko wspólnie, tylko kolektywem, wszyscy razem. I że kto jest sam, znaczy mniej niż zero. O zerze też opowiadali w pierwszej klasie.

A w piątej było już dużo przedmiotów, których uczyli różni nauczyciele.

Rano szkoła była pusta, chłodna i bez życia. Szare światło wpadało przez wysokie okna, i wszystko stawało się jakoś bardziej zawilgocone.

Klasy oznaczone literą «k» uczyły się na pierwszym piętrze. Na przerwach donosiły się stamtąd piski, czasem jakby deptanie, a nawet śpiew.

Chłopcy nie śpiewali. Snuli się ponuro po wysokim korytarzu, szeptali o swoich chłopackich sprawach, próbowali otworzyć zamknięte drzwi sal. Na przerwy wyganiano ich z klas, żeby się nie zasiedzieli i nawiązywali nieformalne kontakty. Jednak z tymi kontaktami to jeszcze nie za bardzo im wychodziło. Jak tu z kimś się integrować w szkole. Się nie da. I jeszcze te przeprowadzki, zmiana szkół, nowe twarze…

Na matematyce, fizyce i większości pozostałych lekcji pracowali przy terminalach osobistych. Nauczyciel od razu widział, co kto robi, i mógł ucznia poprawić, albo postawić stopień.

Stopnie były potrzebne. Sumowały się i na zakończenie roku można było otrzymać bonus. Witka, kolega z klasy, który wygrał na rejonowej olimpiadzie historycznej, latem pojechał na duży obóz dla dzieci nad morze. Wrócił opalony i zadowolony. I ten wyjazd nic a nic jego ojca nie kosztował. To był bonus osobisty Witka. Chłopakowi się nawet trochę w głowie przewróciło. Troszeczkę, póki kolektyw nie postawił go na miejsce.

Uczyć się należało jeszcze dlatego że do pracy nie brali zupełnie niewykształconych.

Ale bonus oczywiście był nie bez znaczenia.

Żeńka ciężko westchnął.

Tak czy inaczej, być małym nie jest łatwo. Trzeba się uczyć. Choć to nudne. Ale, jak im mówili, nauka to taka praca. A zapłatą za tę naukę jest ocena.

Trzeba zarabiać bonusy. Pilnować dyscypliny. Trzeba «grać zespołowo», nawet jeśli zupełnie nie przyjaźnisz się z uczniami w swojej klasie. A zresztą niedługo przeprowadzka, to jak tu się przyjaźnić?

Szkolny psycholog wyjaśniał, że przyjaźń to taka bardzo rzadka rzecz. Tak rzadka, że można mieć, powiedzmy, tylko jednego przyjaciela. I to normalne. Za to umiejętność pracy w zespole zawsze się przyda.

Psycholog wzywał każdego przynajmniej raz na kwartał. Wypełniali tam przeróżne testy, odpowiadali na chytre pytania. Można było nie odpowiadać, jeśli to było niewygodne. Psycholog nigdy nie karcił, tylko stawiał jakiś znaczek w papierach. A jak się nazbierało dużo znaczków, wzywał ojca.

Właściwie to współczesne technologie pozwalały uczyć się bezpośrednio z domu, komputer domowy to praktycznie taki drugi szkolny terminal. Jednak do szkoły chodzili wszyscy. Gdyby nikt do szkoły nie chodził, to jak wyuczyć się kolektywizmu? I co zrobić ze wszystkimi nauczycielami? I z dyrektorem, z jego pomocnikami? I szkolnym psychologiem? Nie, uczęszczanie do szkoły było całkowicie racjonalne, a nawet niezbędne.

W domu siedzieli tylko ci, którzy nie mogli uczyć się normalnie – rożni nerwowi albo zwyczajnie chorzy. Odsiewano ich jeszcze w młodszych klasach. Psycholog stawiał specjalne znaczki w dokumentach, potem podliczał i na koniec roku ktoś dostawał bonus, a ktoś odchodził uczyć się w domu. I tak wyszło, że pod koniec czwartej klasy, kiedy kończyło się nauczanie początkowe, w klasach zostawało po sześciu – siedmiu uczniów. I z nich kompletowano klasy piąte.

Mówią, że wcześniej szkół po prostu dla wszystkich nie starczało, uczono się na dwie zmiany, a w klasach było po czterdziestu uczniów. I jeszcze, podobno, dziewczynki uczyły się razem z chłopcami. To jasne, że poziom nauczania był wtedy niski. Jak można uczyć się w takim tłumie, i jeszcze z dziewczynami? Ale wraz ze wzrostem dobrobytu powstało więcej szkół. Teraz starcza dla wszystkich.

Читать дальше
Свет

Шрифт:

Сбросить

Интервал:

Закладка:

Сделать


Aleksander Karniszyn читать все книги автора по порядку

Aleksander Karniszyn - все книги автора в одном месте читать по порядку полные версии на сайте онлайн библиотеки LibKing.




Dziadek Mróz nie istnieje отзывы


Отзывы читателей о книге Dziadek Mróz nie istnieje, автор: Aleksander Karniszyn. Читайте комментарии и мнения людей о произведении.


Понравилась книга? Поделитесь впечатлениями - оставьте Ваш отзыв или расскажите друзьям


Прокомментировать
Большинство книг на сайте опубликовано легально на правах партнёрской программы ЛитРес. Если Ваша книга была опубликована с нарушениями авторских прав,
пожалуйста, направьте Вашу жалобу на PGEgaHJlZj0ibWFpbHRvOmFidXNlQGxpYmtpbmcucnUiIHJlbD0ibm9mb2xsb3ciPmFidXNlQGxpYmtpbmcucnU8L2E+ или заполните форму обратной связи.
img img img img img