Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
Drzymalska sprawiała wrażenie kogoś, kto nie usłyszał. Pochylona nad łóżkiem, poprawiała poduszkę. Kiernacki starał się nie patrzeć w tamtą stronę, podobnie jak przedtem, podczas jazdy, uciekał wzrokiem, by nie oglądać przetaczającej się z boku na bok, obciągniętej skórą czaszki. Było znacznie gorzej niż wczoraj: wtedy nie musieli zaglądać w przerażająco puste oczy żywego manekina, doskonale bezmyślne, a przecież wciąż ludzkie. Kiedy go nieśli przez przedmuchiwaną wieczornym wiatrem łąkę, zaczęły łzawić.
Rozumiał Izę. I prawie dał się skusić.
– Poradzisz sobie? – zapytał cicho. Baśka odwróciła się i skinęła głową z roztargnieniem.
– Dziękuję. Pożegnajcie ode mnie Krzyśka.
– To ten kierowca? – nie zrozumiał Kiernacki.
– Dopierała – mruknęła Iza. Obrzuciła gospodynię uważniejszym spojrzeniem. – Nie ma sprawy. To dobranoc.
– Moment. – Kiernacki sięgnął po krzesło i usiadł na nim okrakiem, kładąc łokcie na oparciu. – Jak już tu jestem, chciałbym się dowiedzieć, o co w tej wojnie chodzi.
* * *
– A oni sami nie mogą? – Nadinspektor Janiak, szef mazowieckich policjantów, wrzucił kolejną pastylkę do szklanki. Czuł, że jego wrzód nie zadowoli się zwykłą dawką. Po zafundowanym władzom szoku Janiak dostał potężne posiłki i musiał łamać sobie głowę nad ich sensownym wykorzystaniem. Kiedy już przez to przebrnął, zbieg pojawił się na Mazurach i setki ludzi zaczęły odpływać do sąsiednich województw, zastępując problem nadmiaru problemem niedoboru. Sejm dołożył swoje, domagając się czterystu funkcjonariuszy do bezpośredniej ochrony budynków i dwóch tysięcy z przeznaczeniem na eskortę dla posłów podróżujących. Senatorowie, chwalić Boga, póki co kłócili się, ilu gliniarzy należy im się jako przedstawicielom izby, bądź co bądź, wyższej – chwilowo nie sformułowali więc żądań. Szef logistyki od rana gnębił Janiaka skargami na pustki w kasie i niemożność zakupu paliwa. Radiowozy, zwłaszcza te posyłane w okolice kompleksów leśnych albo w pojedynkę, gnębiła prawdziwa plaga awarii, a w miasteczkach, ogołoconych z nadwyżek sił interwencyjnych, z dnia na dzień o dziewięćdziesiąt trzy procent wzrosła liczba włamań i kradzieży samochodów. Podziemie jak zwykle szybciej i lepiej rozpoznało nową rzeczywistość i ktoś zdążył zauważyć, że pobieżne kontrolowanie co drugiego pojazdu – paradoksalnie – sprzyja przerzucaniu trefnego towaru na drugi koniec kraju.
A teraz jeszcze to.
– Wojsko nie ma takich uprawnień. Nawet żandarmeria, a ci są z łączności. Ich dowódca mówi, że mogą wejść przez mur, ale tylko z policją.
– Przez mur?! – zagrzmiał w słuchawkę. – Co on, drugiego „Wujka” chce urządzić?! Ani mi się ważcie wchodzić do klasztoru na chama!
– No przecież wiem… Ale cisną nas z centrum dowodzenia, panie inspektorze. Póki nie dostaną aparatu do ręki i nie sprawdzą numeru…
– Dobra, dobra, nie wymądrzaj się. Nic nie poradzę. Pogadaj z siostrami, powiedz, że pertraktujemy z biskupem i lada chwila dostaniemy pozwolenie na wejście. Niech się pochowają w celach czy gdzie im tam pasuje… Chociaż teraz, jak telefon zamilkł, to guzik da. Całe godziny trzeba go będzie szukać.
– To co, odpuszczamy? – w głosie oficera pojawiły się nutki nieśmiałej nadziei.
– A co, robota ci obrzydła? Masz iść tropem tak szybko, jak tylko prawo pozwala. Rozumiemy się? Tak, żeby potem nikt nie mógł się przyczepić do jednego słowa raportu.
– No, nie wiem… Właśnie dzwonił Drabiak. Podobno nie mogą złapać biskupa.
– Jak to: nie mogą?! Ktoś w kurii musi wiedzieć! To biskup, a nie jakiś wagarujący kleryk!
– Wiedzieć pewnie wiedzą, ale sam pan komendant powiedział: to biskup, nie kleryk. A mamy sobotni wieczór. Może jednak… Mamy wszelkie możliwe podkładki. I zagrożenie życia, i konieczność zapobiegania przestępstwu… nikt nie powinien się czepiać.
– Wiesz co? Idiota jesteś. Ci, co wpadli do „Wujka”, też to robili legalnie. I jak na tym wyszli? Masz mieć zgodę biskupa, rozumiesz? Choćby to miało trwać do wakacji.
* * *
– Wszystko zaczęło się od tego, że teść wziął kredyt. Pod sam koniec Peerelu. Mnóstwo ludzi się wtedy nacięło, niekoniecznie głupich czy niefrasobliwych. Był naprawdę dobrym gospodarzem, więc jakoś przeżył balcerowiczowski szok, ale potem już nigdy nie stanął na nogi. Wszystko się zmieniło, cała ekonomia…
– O ile to można nazwać ekonomią – wzruszyła ramionami Iza. Kiernacki posiał jej wymowne spojrzenie. – No co? Nie powiesz, że to miało coś wspólnego z racjonalnym gospodarowaniem.
– Nie. Powiem ci: milcz, kobieto.
Zaczerwieniła się, lecz usta zacisnęła posłusznie w wąską kreskę. Baśka uśmiechnęła się nieznacznie.
– W porządku. Ja też w ogólniaku nosiłam opornik. Żeby śmieszniej było, cała rodzina, może Darka wyłączając, sama sobie wygłosowała kapitalizm. Teść, Mirek, u mnie w domu wszyscy… Wściekałam się, że nie mam osiemnastki i nie mogę przywalić czerwonemu. Przeszło mi dopiero po studiach, jak zaczęłam uczyć głodne dzieci. Też zresztą nie od razu. Najpierw myślałam, że po prostu mają ojców pijaków. Albo zwyczajnie udają, w ramach uprawiania lewicowej propagandy.
– Nie jesteś stąd? – domyślił się Kiernacki.
– Spod Rzeszowa. Też ze wsi, więc się nie pocięłam, jak mnie tu Mirek przywiózł pierwszy raz. Właściwie fajnie nam się żyło. Kocham las. Zwłaszcza po paru godzinach spędzonych z bandą rozwrzeszczanych dzieciaków. Póki pracowałam, przyjemnie było tu wracać, łyknąć ciszy… Ale teraz, jak widać, nie pracuję. Kiedy się już wszystko zawaliło, żyliśmy z mojej pensji. Jak się ma małe wymagania, to można tak do końca świata, więc Lewandowski skorzystał z reformy oświaty i załatwił zamknięcie naszej szkoły. Zaczął delikatnie: od nacisków na dyrektora. Ale szef był w porządku, bronił mnie, no i cała szkoła poszła w diabły.
– Ktoś doprowadził do likwidacji szkoły, żeby panią…? – W głosie Izy krył się bezmiar niewiary czy wręcz otwartej negacji.
– Z armaty do wróbla, co? Ale to cudza armata, społeczna, więc niby czemu nie? Strzał nic nie kosztuje. W całej Polsce radni walą z takich armat. Sejm pisze ustawy pod konkretnych ludzi, rząd wprowadza cła, żeby pan Grabek konkurencji nie miał w żelatynie… Więc czemu nie?
Mierzyły się przez chwilę wzrokiem, a Kiernacki zastanawiał się, w którym momencie stało się jasne, że nie będą przyjaciółkami.
– Lewandowski to ten…? – nie miał odwagi dokończyć.
– Mówię o ojcu. Nie, on mnie nie gwałcił. To nie ten typ łajdaka. Intrygi, łapówki, łganie w żywe oczy – to owszem. Ale nie przemoc. Za to synalek… Gówniarz od małego przywykł do bycia królewiczem. Ale po kolei… Ten dług z czasów Mazowieckiego ciągnął się za nami i zawsze żyliśmy na styk. Teść zresztą powolutku spłacał dług, więc bank kredytował. Głównie dlatego, że nie miał interesu w nasyłaniu komornika. To Bieszczady, stolica polskiej nędzy. Jak ludzie u nas choć część zobowiązań płacą, to już się ich szanuje. Ale kiedy Darek zawitał tu na stałe i dogadali się, że spróbują razem, we trzech gospodarować, pieniądze zrobiły się bardziej potrzebne. My dziecko planowaliśmy. Darek warsztat rozkręcał, ryby chciał hodować… Po tamtej stronie domu jest taka niecka, spora, gdyby ją wypełnić wodą z potoku… Wtedy chyba po raz pierwszy wkurzył się na władze. Chciał to załatwić legalnie, poszedł do gminy i zaczęło się… Na każdy papierek – pół roku czekania. Albo łapówa. A papierów z tysiąc powymyślali. Jak go wójt do Warszawy zaczął posyłać, do Ministerstwa Ochrony Środowiska, to trzasnął drzwiami i dał sobie spokój. Wziął pług, przeciągnął bruzdę, a kiedy na wiosnę wylało, woda sama spłynęła do niecki. Na narybek pieniędzy nie było, ale przynajmniej pola nam nie podtopiło, zbiory mieliśmy jak nigdy. Gmina oczywiście nasłała policję, ale że znaleźli dół z wodą po powodzi, ciężko było coś udowodnić. Sprawa w sądzie utknęła, do tej pory się procesujemy… Ale ogólnie to był marny rok. Darkowi warsztat nie wypalił. Okazało się, że ludzie są za biedni, by remontować samochody po legalnych cenach, a na czarno się nie dało, bo przez ten cholerny staw nachodzili go różni kontrolerzy. Ja byłam w ciąży, ginekolodzy głowami kręcili, mnóstwo pieniędzy na leczenie szło, do pracy nie mogłam chodzić… Bałam się, że wylecę, jak się to na miesiące przeciągnie. Więc któregoś dnia Darek przyszedł i mówi, że jedzie zarobić parę dolarów. Gdzie, jak, co? A on nic, uśmiecha się po swojemu i już go nie ma.
– Wcześniej nie próbował zahaczyć się w mieście? – zapytała Iza. – Młody, zdrowy facet; bez zobowiązań… Znalazłby coś.
– Próbował. Tyle że z obcych języków zna rosyjski, a teraz trochę serbochorwacki. Komputera nigdy palcem nie dotknął, w szkole o syrenach się uczył, nie mercedesach z elektronicznym zapłonem… No i papiery miał tylko z wojska. A jeszcze facet z meldunkiem w Bieszczadach. Co dowód pokazał, to mu proponowali połowę tego, co warszawiakowi. Wiadomo: bidul z pegeeru, za miskę zupy do roboty pójdzie. Popracował w paru firmach, przekonał się, że co zarobi, to na kwaterę i przeżycie wyda, więc cisnął to w diabły i wrócił. Jedyne sensowne pieniądze płacili mu, kiedy stał na bramce w jakimś nocnym klubie, ale na to okazał się za uczciwy. Któregoś dnia szef zebrał cały personel i powiedział, że jak przyjdzie policja, mają potwierdzić alibi jakiemuś bandziorowi. Bramkarze musieli ochraniać gości handlujących prochami; kiedy alfons dziwkę lał, to podtrzymać, żeby nie upadła… Takie tam niby drobiazgi. Ale jego szlag trafiał od patrzenia. W ogóle źle znosi i miasto, i chyba ludzi. Możecie się śmiać, ale za porządny jest, by żyć w społeczeństwie. W tym nowym przynajmniej. Nie wiem, skąd mu się to wzięło. Niby razem się z Mirkiem wychowali… Pewnie to dlatego, że nic mu w życiu nie wyszło. Był najlepszym strzelcem w Wojsku Polskim, dwa razy z rzędu wygrał krajowe zawody. A wyrzucili go z etykietką mało przydatnego. Jego, macie pojęcie? Faceta, który bierze kij, przywiązuje do niego finkę i po trzech godzinach wraca z lasu z dzikiem, przewieszonym przez ramę roweru.
– Kłusował? – zainteresowała się Iza.
– Nie – powiedziała powoli Baśka. – Polował.
– Poluje się z dubeltówką w kole łowieckim.
– W kole łowieckim morduje się zwierzęta dla przyjemności. On chodził do lasu, bo byliśmy głodni. I nigdy nie zastawiał wnyków. Ci, co zastawiają, też nieraz robią to z głodu, ale on niszczył każdą pułapkę, jaką znalazł. A jest w tym dobry. Zna te lasy lepiej od niedźwiedzi. Kiedyś paru wnykarzy próbowało mu wtłuc, ale w końcu się nie odważyli. Jak ktoś pracuje w lesie, lepiej, by nie miał Darka za wroga.
– Taki z niego Rambo?
– To kwestia cierpliwości – uprzedził Baśkę Kiernacki. – Dobry snajper musi być przede wszystkim nieludzko cierpliwy. On to potrafi. – Powrócił spojrzeniem do gospodyni. – Nie wiesz, dlaczego musiał odejść z wojska?
– To milczek, ciężko coś wydobyć. Wiem tyle, że rozpuścił żołnierzy w czasie przepustki, zamiast zaprowadzić na mszę. Chyba kapelan maczał w tym palce. W każdym razie, jak go wywalili, Darek przestał chodzić do kościoła. Chociaż za bardzo religijny to chyba nigdy nie był. Te dolary, które przywiózł… Pamiętam: Mirek zażartował, że powinien dać na mszę, a on powiedział wtedy, że ksiądz by się winem udławił, bo każda dwudziestka to jeden katolik mniej.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: