Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– Nie pomyślałeś, że nie tylko my?
Chłopak zapalił. Wypuścił kilka kółek i dopiero potem zapytał, siląc się na niedbałość:
– O co ci biega, żołnierz?
Kiernacki zerknął w bok. Profil kobiety był jak wyciosany z marmuru: blady, twardy i nieporuszony. Aha, no i piękny. Miała rację Iza.
– Ten kretyn wyszedł z aresztu – powiedział, posyłając Elegantowi spokojne spojrzenie. – I co zrobił na początek? Dopadł ludzi, którzy go tam posłali. Jak ci się zdaje, od kogo zacznie się sprawdzanie, gdy nam się coś przytrafi?
Coś drgnęło w kąciku arogancko wydętych ust, ale uśmieszek pozostał.
– Straszysz, żołnierz. Ale źle trafiłeś. Od kajtka robię w tym fachu, z tego połowę z Robertem. Różni próbowali nas dopaść i jakoś za krótcy się okazali.
– Pracujecie dla Skarpety?
– A co, robalom nas chcesz zakablować? Nie skacz, dobrze ci radzę. Niegrzeczny będziesz, to ci Robert tak dołoży…
– Posłuchaj – przerwał mu cicho i na pozór łagodnie Kiernacki. – Jesteśmy wojsko, a nie jakaś zasrana policja. WSI, jeśli coś ci to mówi. Wywiad wojskowy. Szukamy Drzymalskiego, nie jakiegoś Skarpety, bo to nie nasza działka. Wiesz, czym się różni wojskowy wywiad od policji? Tym, że wrogów likwidujemy. Rzadko, bo mało kto jest tak głupi, żeby rąbnąć parę oficerów. A wiesz dlaczego? – Tamten wpatrywał się w niego tępo. – Bo nam wystarczy własne przekonanie. Żadne tam sądy. Inaczej się nie da w tym fachu. To tak jak u was. Tylko my mamy większe możliwości. Chociaż w tym przypadku to bez znaczenia. Wiadomo kto – Robert. Nie dopadną jego – tym gorzej. Poszukają przez kumpli. Widzisz, u nas też są kumple. Wkurwią się, jak jakiś szmatławy bandzior pozabija im kolegów. A też potrafią przypierdolić tak, że błagasz, żeby ci szybciej kulkę wpakowali. Myślisz, że co się Robertowi przytrafiło? Zadałem pytanie, on nie odpowiedział. Żeby nie to, że gliny za wcześnie wpadły…
Elegant zastanawiał się. Widać było, że stracił humor.
– Pieprzysz – powiedział wreszcie.
– Myśl, co chcesz. – Kiernacki oparł głowę o kredens, przyjmując możliwie niedbałą pozę. – Ale uprzedzam: z nami jest wojna, a nie policyjne podchody. Jeńców się nie bierze. Kręcisz się przy Robercie, więc i ciebie może coś przykrego spotkać. Przemyśl to.
– Zamknij się.
Kiernacki zamilkł. Wolał nie przesadzać. Mijały kolejne minuty. Nie sprawdził na zegarku, nie wiedział, jak dawno Klucznik znikł w mroku. Na zewnątrz nadal było cicho, ale nie łudził się. To już niedługo.
– Pomyśl. Możemy to rozegrać tak, że…
– Jeszcze raz otworzysz ryja, to ci zrobię lufcik w kolanie.
Mówił do Kiernackiego, ale to szeregowy podciągnął nagle kolana, zanurkował między nie czołem, zwinął się w drżący kłębek. Dłoń Baśki spoczęła na jego ramieniu. Chyba tego nie zauważył.
– Nie szczaj w portki, młody. Ciebie nikt nie będzie…
Elegant nie dokończył. Drzwi odskoczyły, wyrżnęły w stojące za blisko krzesło, odbiły się, wróciły. Chłopak zdążył paść na kolana, szarpnąć głową w tył, a lufą w przód, ku jeńcom. I na odwrót. Pogubił się. Nie wiedział, czy strzelać do zakładników, czy chować się za nimi.
– Rzuć broń!!! – Od kobiecego wrzasku zawibrowały ściany. – Bo zabiję!!!
Trzeba oddać sprawiedliwość Elegantowi: nie rzucił. Ale i na kolejne machnięcie sztywno wyprostowaną ręką się nie zdecydował. Pobladł, wpatrzony w stojącą nad nim dziewczynę, lecz tetetka spoglądała cyklopim okiem gdzieś na Baśkę.
– Zdążę strzelić! – Też krzyczał, choć brakowało mu przekonania Izy. – Zdążę, kurwa!
Kiernacki odbił się łokciem od swej sąsiadki, tak by samemu wstać, a ją przewrócić. Głupio zrobił: strzał na oślep równie dobrze mógł trafić Baśkę leżącą, a Baśka siedząca byłaby lepszą odskocznią. Z drugiej strony – nie przeżyłby takiego skoku. Zabrakło mu impetu i tylko dlatego rozminął się z kulą.
Izie też nie poszło najlepiej. Rzuciła się ku chłopakowi jednocześnie z Kiernackim, ale drogę miała trudniejszą: od przeciwnika oddzielała ją przestrzeń między stołem a łóżkiem, tę zaś przegradzało krzesło. Elegant chyba nie zrozumiał jeszcze, że glauberyt wymierzony między jego oczy jest tylko bryłą złomu. Była uzbrojona, więc to w jej stronę zaczął obracać pistolet.
Miał go już między oczami a Izą, kiedy jej ręce wyprostowały się gwałtownie i wirujący w locie peem pomknął na spotkanie kuli.
Kiernacki nigdy się nie dowiedział, co właściwie zaszło. Jedno było pewne: on sam nie zdążył. Pocisk opuścił lufę, nim jego stopa sięgnęła potylicy chłopaka. Wybił się z ręki wspartej o kredens. Tak było najszybciej, ale też słabiej. No i oczywiście runął na plecy.
Elegant, bardziej zaskoczony niż poszkodowany, też upadł. Huknęło jeszcze raz, jedna z żelaznych nóg łóżka sypnęła iskrami. Zaraz potem bosa, zakrwawiona stopa Izy pomknęła ku jego głowie. Trafiła, tyle że za pośrednictwem krzesła.
Runęli wszyscy troje. Dziewczyna równie źle jak Kiernacki, na plecy. Próbowała poprawić cios. Zyskała może sekundę: o tyle uderzenie siedzeniem krzesła w nos opóźniło przeciwnika. Chłopak szarpnął się, poturbowany, ale i przywrócony do pionu serią kopniaków.
Kiernacki zdzielił go piętą w nerkę. Zbyt późno. Jak na klatkach zwolnionego filmu, ujrzał rozprysk sadzy na bieli poszewki i otwierające się pośrodku oczko otworu. A potem rozległ się krzyk. Pierwszy i ostatni odgłos wydany przez Mirka Drzymalskiego, jaki dane mu było słyszeć. Chorym wstrząsnął krótki dreszcz. Nie było krwi – pozostała po tamtej stronie kołdry. Zmieszana z ziemistą czernią czerwień pochodziła wyłącznie z podbicia kobiecej stopy. Iza zdołała sięgnąć lufy chyba tylko palcami, co wystarczyło, by odtrącić tetetkę na kolejny ułamek sekundy.
I to był koniec. Następna chwila należała do Eleganta. Pistolet znikł Kiernackiemu z oczu, gdzieś między zabójcą a zabijaną.
– Nie!!!
Zdał sobie sprawę, że to on krzyczy, dopiero gdy ramię Baśki zatoczyło łuk, a patelnia pomknęła ku czaszce chłopaka.
Trafiła znakomicie. Nie było brzęku. Strzału też nie. Elegantem cisnęło na Izę. Nie stracił przytomności, choć skóra pękła na odcinku dobrych kilkunastu centymetrów i spod krwi błysnęło bielą kości.
Kiernacki zdążył się poderwać. I od razu grzmotnął o stół, pchnięty z tyłu przez pędzącego kierowcę. Żołnierz przebiegł po stercie krzeseł i ciał, skoczył w drzwi i przepadł w ciemności.
Elegant strzelić już nie zdążył. Baśka uderzyła tym razem oburącz, poziomo, jeszcze potężniej. Osłonił się pistoletem, zarzuciło nim na Kiernackiego. Dostał pięścią w gardło i kopniaka w krocze od Izy. Ale liczył się tylko ten trzeci cios: patelnią w skroń. Baśka tłukła go jeszcze przez chwilę, lecz wielkiego sensu to nie miało. Był martwy. Mirek też. Furia kobiety nie dawała się wytłumaczyć samym tylko strachem. Jej szał był szałem kogoś, kto zrozumiał, że poza odwetem nic mu nie pozostało.
Wiedziała. Na długo przed tym, nim opadła na kolana i powolnym ruchem zdjęła kołdrę i popatrzyła na rozległą plamę w dole brzucha.
– Musimy… uciekać. Coś… chyba jedzie. Słyszałam… samochód – głos Izy rwał się, chrypiał.
Kiernacki zdał sobie sprawę, że stracił rachubę czasu. Klucznik.
– Zrywamy się – rzucił gdzieś w przestrzeń między słaniającą się na nogach Izą a klęczącą przy łóżku Baśką. – Cholera wie, ilu ich tam…
– Idźcie – przerwała mu spokojnie gospodyni. Nie próbowała niczego robić z raną, trzymała tylko oburącz bezwładną dłoń męża.
– Już po nim. – Kiernacki miał nadzieję, że nie znienawidzi go za mówienie prawdy. – To kwestia minut.
– Wiem. – Nie patrzyła na nich. – Poczekam. Obiecałam mu to.
– Nie możesz… zostać – wydyszała stojąca w progu Iza. – Za… zabiją cię.
– No to najwyżej. Nie zostawię go.
Kiernacki nie miał kwalifikacji dziewczyny w mundurze, ale czasami udawało mu się trafnie ocenić nastawienie rozmówcy.
– Nie zostawisz. – Wepchnął w kieszeń znaleziony przy zwłokach Eleganta magazynek. – Weźmiemy go.
– Nie można przenosić człowieka w takim… – Była rozkojarzona, jakby lekko opóźniona w reakcjach.
– Wiem. Ale jego nie boli. Nie będzie cierpiał. I nie chciałby, byś ty cierpiała. A ci faceci… Nie zostawię cię.
– Nic mi nie…
Złapał ją, postawił na nogach. Była leciutka; pod luźnym ubraniem chyba niewiele tęższa od Mirka. Siedemnaście złotych zasiłku. To można pogodzić z czystą pościelą, jasne. Tyle że do rachunku trzeba dodać chroniczny głód.
– Pójdziesz albo cię poniosę. Ale jak będę niósł ciebie, to już nie Mirka.
Przez wnętrze przemknął snop białego światła reflektorów.
– Iza, pistolet! – Kiernacki skoczył, chwycił Mirka pod pachami, wywlókł z łóżka. – Osłaniaj! Tylko z głową! Nie strzelaj bez potrzeby!
Baśka złapała męża za kostki bosych stóp. Pobiegli. Byli już za wozem, gdy zza potoku dobiegł odgłos uruchamianego silnika. Dopiero on przypomniał Kiernackiemu o honkerze i jego kierowcy. Nie zwolnił. Czuł, że coś zaprzepaścił, ale i zdawał sobie sprawę z nieodwracalności straty. Stało się.
Biegli z Baśką obok siebie. Ciało Mirka obijało im się o brzuchy, raz po raz zderzali się dodatkowo biodrami.
– W lewo! – dogonił go stłumiony okrzyk Izy. Racja: Po lewej był las, jedyna nadzieja na zgubienie pogoni. Usłyszeli serię z peemu.
Odbiegli kilkadziesiąt metrów i Kiernacki skręcił w stronę lasu. Pokonali połowę drogi, nim automat przemówił ponownie. Kule zagwizdały nisko i dopiero to utwierdziło go w przekonaniu, że nie oni byli celem za pierwszym razem.
Iza odpowiedziała pojedynczym strzałem.
– Oszczędzaj… naboje!
– To ich przystopuje.
Mądra dziewczyna. Chyba miała rację. Automat odezwał się jeszcze dwa razy, serie były długie i rozrzutne, ale niecelne, najwyraźniej posłane na oślep. I jeszcze coś: to był ciągle jeden i ten sam peem. MAT 49 mieścił trzydzieści dwa naboje i z grubsza tyle padło strzałów. To nie oznaczało jednego ścigającego, ale trochę podnosiło na duchu.
Wpadli między drzewa.
– Wa… walczymy? – Iza, tak jak oni, zatrzymała się na chwilę, obejrzała do tyłu.
– Ilu… widziałaś?
– Nie wiem… Jednego? Nie, nie… nie wiem.
Krótki postój ułatwił Kiernackiemu podjęcie fundamentalnej decyzji. W końcu mógł się rozejrzeć. To, co zobaczył, nie spodobało mu się, ale przynajmniej rozwiało wątpliwości.
– Nie po… pobiegł za nami. Cwany… gnojek. Nie… napalony.
– Co robimy? – Uklękła, podpierając się oburącz.
– Chowamy się. – Też klęknął. Baśka zwaliła się na ziemię. – Po… biegł bokiem. Będzie nas… szukał. Wolno i po… po cichu.
Jakieś trzy minuty nikt się nie odzywał. Kiernacki sprawdził puls rannego. Był. Musieli biec szybciej, niż sądził. Ale to i tak cud, że Mirek dożył ostatniej wizyty w lesie.
– Nie możemy… z nim – wydyszał. – Nie te… lata. Potrzebujemy… kryjówki. Baśka, masz ja… jakieś propo…?
– Jest. – Może zmęczenie uczyniło głos Izy tak beznamiętnym. – Wbiegł do lasu. Ze… ze sto metrów od… nas.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: