Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Название:Chorangiew Michala Archaniola
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Chorangiew Michala Archaniola - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
- Ostatnio chyba zbyt wiele pięknych kobiet kręci się wokół mnie - powiedziałem słabym głosem. - Nie przejmuj się Wielecką, ale może jeszcze trochę pokonspirujemy? - zaproponowałem.
- To znaczy? - Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem.
Wymownym gestem nadstawiłem Małgorzacie drugi policzek.
- Łajdak! - Pogroziła mi palcem Anita. - Wszystko powiem Annie.
Ku mojemu zdumieniu dostałem drugiego buziaka.
- Kim jest Anna?
- To dziewczyna Janusza, Rosjanka, pracuje w…
Powstrzymałem rozbawioną Anitę jednym chłodnym spojrzeniem. Nie mam nic przeciwko żartom, o ile nie narażają moich bliskich na niebezpieczeństwo.
- Przepraszam - powiedziała skruszona. - Czasem się zapominam.
Dalszą rozmowę przerwała nam awantura przy stole rektora. Widząc wśród gestykulujących gwałtownie osób sylwetkę Davidoffa, przeprosiłem swoje towarzyszki i podszedłem bliżej. Geładze strofował ostrym tonem profesora, starając się go do czegoś przekonać.
- Nie mogę pić wódki - tłumaczył Davidoff. - Łykam lekarstwa, więc sam rozumiesz…
- Jakie lekarstwa? - warknął Geładze.
Rosjanin wyjął z kieszeni marynarki plastikowy pojemnik i bez słowa podał rozmówcy.
- Torazolidon… W połączeniu z alkoholem… wymioty, nudności, drgawki - czytał na głos Geładze. - Bzdura - powiedział wreszcie. - Popatrz!
Wysypał na dłoń kilkanaście kapsułek i popił setką wódki.
- I żadnych drgawek! - ogłosił tryumfalnie.
Davidoff usiadł ze zrezygnowaną miną i ujął kieliszek.
- Na zdrowie! - Gruzin wzniósł toast.
Przerażony rektor sięgnął po komórkę.
- Co za idiota! - zawołał z rozpaczą. - Jeśli coś mu się stanie, to będziemy mieli międzynarodowy skandal.
- Spokojnie, profesorze. - Powstrzymałem go łagodnym gestem. - To nie jest prawdziwy antybiotyk, tylko witamina C.
- Naprawdę?!
- Tak, to stara sztuczka. Na niektórych działa, na Geładze najwyraźniej nie - zauważyłem filozoficznie. - Czasem na tego typu imprezach trudno się wymówić od picia, więc…
- A może pan by spróbował? - Rektor wskazał ruchem głowy Gruzina.
- Znam swoje możliwości, Geładze jest nie do zdarcia. Jego organizm błyskawicznie rozkłada alkohol, on ma chyba jakiegoś enzymu w nadmiarze.
- Zostawi pan na pastwę losu swojego promotora?!
- Zostawię - przytaknąłem. - Niech pan się nie martwi, profesor Davidoff cierpi na podobną przypadłość co Geładze, tyle że jest bardziej powściągliwy. Nie zakładałbym się, który z nich prędzej wyląduje pod stołem…
Odprawiony machnięciem ręki podszedłem do dziewcząt. Wyglądało na to, że Małgorzata i Anita znalazły wspólny język. Włączyłem się do dyskusji, nie spuszczając jednak oka z Wieleckiej. Ubrana w szyfonową bluzeczkę z głębokim dekoltem i krótką spódniczkę odsłaniającą długie, zgrabne nogi była dość przyjemnym obiektem obserwacji. Pozornie bezplanowy spacer pani doktor zbliżał ją coraz bardziej do naszej grupki. Wreszcie stanęła za plecami Anity i trzymając w dłoni lampkę czerwonego wina, udała potknięcie. Błyskawicznym ruchem odsunąłem z jej drogi obie kobiety i agresorka wylądowała na posadzce. Zrobiło się zamieszanie, nadbiegli ludzie. Pomogłem wstać Wieleckiej, ale ta posiniała, nie mogła złapać tchu. Zakląłem, wyglądało na to, że czymś się zadławiła. W takich wypadkach liczą się sekundy, a skutki zwłoki mogą być opłakane. Stanąłem za plecami Wieleckiej i objąwszy ją w talii, nacisnąłem energicznie przeponę ku górze. Manewr Heimlicha okazał się skuteczny, z jej ust wyleciał fragment uzębienia. Odetchnąłem, wyglądało to na mostek dentystyczny. Niestety, nie tylko ja zauważyłem, że śliczne ząbki doktor Wieleckiej nie są dziełem natury…
- Zabiję czę - wysepleniła z nienawiścią.
- Nie wątpię, że spróbujesz, Żabciu - westchnąłem.
I ratuj tu taką…
* * *
Odwróciłem się na bok, czując ciepło ciała przytulonej do mnie Wiki. Po raucie wróciliśmy do mnie, a ponieważ wszyscy byli zmęczeni, zaproponowałem „siostrom” nocleg. Dagna i Anita spały na tapczanie w salonie, Iza na dwóch złączonych fotelach, a z Wiką podzieliłem się własnym łóżkiem. Chciałem co prawda oddać je dziewczętom, lecz Iza stanowczo odmówiła. Podobno pani prokurator miała zwyczaj pochrapywać… Znużona Wika skorzystała z propozycji bez żadnego skrępowania, ale ja przez dłuższą chwilę czułem się niepewnie w łóżku z, było nie było, obcą kobietą. Jednak po jakimś czasie moja podświadomość wychwyciła sygnały, które sprawiły, że spokojnie usnąłem. Bliskość Wiki nie wywoływała we mnie żadnej ekscytacji, widać wspomnienia z dzieciństwa okazały się na tyle silne, że nie działała na mnie erotycznie.
Obudziło mnie lekkie skrzypnięcie drzwi. Do pokoju weszła ubrana w kusą nocną koszulkę Anna. Nie siląc się na delikatność, potrząsnęła ramieniem Wiki i wymownym gestem pokazała jej wyjście.
- Spadaj, Ruda - powiedziała. - To moje miejsce.
- Każę cię aresztować - burknęła Wika, odwracając się na drugi bok. - Jestem prokuratorem Rzeczpospolitej Polskiej.
- Tu siły zbrojne Federacji Rosyjskiej - odparła słodko Anna.
W jej dłoni pojawił się znikąd pistolet, złowrogo szczęknął bezpiecznik.
- Wariactwo - wymruczała Wika, gramoląc się z łóżka. - I gdzie niby mam spać?
- Posłałam ci na dywanie w salonie.
Trzasnęły drzwi i po chwili zostaliśmy sami.
- Ja ci chyba za bardzo ufam - wyznała Anna, moszcząc się w moich ramionach. - Może powinnam na wszelki wypadek zastrzelić Wikę?
- Jesteś wzorem kurtuazji i zimnej krwi, kochanie - zapewniłem, całując ją lekko.
Wyczułem w Annie ogromne znużenie, mięśnie barków i ramion miała wyraźnie napięte.
- Zdejmuj tę koszulkę i połóż się na brzuchu - rozkazałem.
- W celu…? - spytała podejrzliwym tonem.
- Mam zamiar cię wymasować, ale jeśli nie chcesz…
W mgnieniu oka leżała przede mną naga. Pocałowałem ją delikatnie w pupę i rozpocząłem masaż. Ugniatałem barki i ramiona, uciskałem kciukami mięśnie wokół kręgosłupa, rozmasowałem nogi oraz stopy. Po paru minutach moim zabiegom zaczęło wtórować rozkoszne mruczenie.
- Jesteś świetnym masażystą - stwierdziła, ziewając, Anna. - Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
- Nie chwalę się tym na prawo i lewo. Zbyt wiele kobiet chciałoby skorzystać z moich umiejętności - wyjaśniłem kpiąco.
- No, no… uważaj, bo ci wytatuuję swoje inicjały na tyłku - zagroziła.
Usiadła i wyciągnęła do mnie ramiona. Naprawdę zły przełożyłem Annę przez kolano i wymierzyłem energicznego klapsa.
- A to za co? - spytała zaskoczona.
- Nie musisz mi płacić seksem za masaż - warknąłem, zaciskając zęby. - Masz go za darmo, bo cię lubię. Jesteś tak zmęczona, że ledwo żyjesz, a jednak doszłaś do wniosku, że powinnaś mi się odwdzięczyć. To obraźliwe.
- Przepraszam, kochanie - powiedziała pokornie, całując moje dłonie. - Przepraszam…
Przytuliłem ją, kołysząc łagodnie.
- Teraz śpij - szepnąłem. - A ja popilnuję twojego snu.
* * *
Marek pomachał mi i zniknął w zaroślach. Wsiadłem do samochodu i przejechałem kilkaset metrów dzielących mnie od posiadłości Ihora. Tym razem - podwarszawskiej. Ludzie z jednostki nazywanej enigmatycznie Centralną Grupą Realizacyjną, w której od niedawna pracował Marek, zajęli już wcześniej stanowiska, czas było załatwić sprawy z Magikiem. Przez wykonany ze stalowych prętów płot widziałem już klomby i rabatki wokół głównego budynku. Wszystko to wyglądało bardzo elegancko, ale nie miałem złudzeń - płaski teren umożliwiał ochronie obiektu nieskrępowany ostrzał we wszystkich kierunkach, a klomby służyły ukryciu rozmaitych urządzeń, jak fama głosiła - także min. Miałem nadzieję, że chłopcy wiedzą, co robią. To nie było aresztowanie jakiegoś, pożal się Boże, mafioso z Koziej Wólki. Ihora chronili zawodowcy. Z drugiej strony dowodzony przez Marka oddział składał się w stu procentach z weteranów z Afganistanu i Iraku. Każdy z nich wielokrotnie brał udział w prawdziwej walce. No cóż… zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie.
Zatrzymałem wóz tuż przed bramą, pod okiem wszechobecnych kamer i dałem się przeszukać strażnikom. Zabrali mi nóż, glocka i telefon komórkowy. Jeden z ochroniarzy rzucił parę słów w przymocowany do krtani laryngofon i machnął dłonią, nakazując mi przejść dalej. Ruszyłem naprzód. Przyniesiona przeze mnie broń była elementem planu, miała zdenerwować Ihora, dać mu do myślenia. Coś jak sygnał: „Nie ufam ci już, sukinsynu”.
Zobaczyłem go z daleka - siedział przed domem pod potężną, chroniącą przed deszczem i wiatrem markizą. Mżyło. Było chłodno, ale widać chciał zademonstrować, że pogoda jest mu obojętna, albo naprawdę nie odczuwał zimna. Magik urodził się na Syberii, w Kraju Zabajkalskim. Imię zawdzięczał ukraińskiemu przyjacielowi ojca, sam był stuprocentowym Rosjaninem. Tuż obok szefa siedział Fiedia Pogrzebacz, ulubiony goryl Ihora. Wysoki, chudy i łysy, w zsuniętych na czubek nosa okularach wyglądał niczym dobroduszny nauczyciel. Pseudo „Pogrzebacz” nadali mu kumple w Afganistanie, bo za pomocą rozgrzanego do czerwoności pręta przesłuchiwał jeńców, przeważnie skutecznie.
Skinąłem głową Magikowi i usiadłem przy stole, nie czekając na zaproszenie. Bez słowa położyłem na blacie cienką, tekturową teczkę. Ihor uniósł lekko brwi i przejrzał pobieżnie dokumenty.
- Chodzi ci o wyproszenie tych ludzi z Polski? - zapytał.
- Między innymi.
- Jest coś jeszcze? - Odkaszlnął elegancko w kułak.
Najwyraźniej był to jakiś znak, bo Fiedia wstał od stołu i przeszedł za moje plecy.
- Jeśli nie odwołasz swojego pieska, to jego mózg za chwilę obryzga mi ubranie. A wtedy będę niezadowolony jeszcze bardziej niż w tej chwili - poinformowałem chłodno.
Oczy Magika zabłysły złowrogo.
- Grozisz mi? - wyszeptał.
- Raczej ostrzegam, gdybym chciał cię zabić, już byś nie żył.
- Ćpałeś coś?
Usta Ihora rozciągnęły się w grymasie rozbawienia.
- Odwołaj pieska - powtórzyłem.
- No dobrze - westchnął Rosjanin. - Usiądź, Fiedka. Pogadajmy.
- Wystawiłeś mnie, gnoju - powiedziałem, patrząc Magikowi prosto w oczy. - W Krakowie. Wiedziałeś, że na ranczo będzie zasadzka.
- Przecież tam nie dojechałeś - odezwał się obojętnie. - Gdybyś dotarł na czas, nie rozmawialibyśmy dzisiaj, składałbym się na wieniec.
- Wyślij ludzi do mojego samochodu, są w nim dwie przenośne lodówki, niech je przyniosą. Najlepiej nie otwierając.
- Co tam jest?
- Nic, co mogłoby ci zagrozić, masz na to moje słowo. W odróżnieniu od twojego jest ono coś warte - dodałem zgryźliwie.
Ihorowi zagrały mięśnie twarzy, ale podniósł telefon i spokojnym głosem wydał polecenie. Po chwili ujrzeliśmy, jak od strony bramy zbliża się szybkim krokiem ktoś z ochrony, niosąc obie lodówki. Fiedia odsunął swoje krzesło od stołu i usiadł bokiem do nas, rozglądając się dokoła. Ponieważ sam dom zbudowano na niewielkim pagórku, mieliśmy wspaniały widok na okoliczne lasy. Podejrzewałem jednak, że Pogrzebacz nie kontemplował bynajmniej piękna przyrody. Co by o nim nie powiedzieć, był zawodowcem, teraz coś mu nie pasowało, wyczuwał zagrożenie.
- Szefie - odezwał się wreszcie. - On nie przyszedł sam. Posiadłość jest otoczona. Jego kumple to profesjonaliści, tylko w jednym miejscu przepłoszyli ptaki.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: