Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Название:Chorangiew Michala Archaniola
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Chorangiew Michala Archaniola - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
- Trochę późno - mruknąłem. - Ten XVII wiek.
- Pierwsze wzmianki o sanktuarium w grocie na Gargano sięgają szóstego, może piątego wieku. Jednak informacje, jakie do dziś się na ten temat zachowały, są mocno fragmentaryczne. To jakieś listy papieża Gelazego I. No i jest jeszcze z nieco późniejszego już okresu dokument… Nazywa się bodajże Liber de apparitione sancti Michaelis in Monte Gargano.
- Co to za dokument?
- Na mózg ci padło? A skąd mam wiedzieć?! Ciesz się, że w ogóle pamiętałem nazwę. Zapewne omawia cuda Michała Archanioła, ale jeśli chodzi o konkrety… - Rozłożył wymownie ręce.
- No dobrze, może inaczej. - Uspokoiłem go gestem. - Jeśli ten dziadek, ten kieszonkowiec, o którym ci opowiadałem, znalazł relikwię… Jeśli ją rozpoznał… Czy byłby w stanie pokonać strach, zachować ją mimo nacisków?
- Straszyliście dziadka? - zapytał z niesmakiem.
- Pokazałem mu tylko film szkoleniowy rosyjskiego Specnazu z fragmentami autentycznych akcji, aby uświadomić go, kogo okradł. Tylko tyle. Wydawało mi się, że jest przerażony.
Dyplomatycznie przemilczałem sztuczkę z nożem, jaką zademonstrowała Anna. Darek z namysłem wydął wargi.
- To zależy - powiedział. - Jeśli rozpoznał artefakt…
- Jak mógł rozpoznać?!
- Nie powiedziałeś mi, co przedstawia ten strzęp chorągwi ani nawet jakie ma rozmiary. Może ukryty w ikonie fragment wystarczył do ustalenia, że chodzi o relikwię Michała Archanioła?
- Nie wiem, co on przedstawia - mruknąłem ponuro. - Wie tylko Dżuma.
- Proszę?
- Nic, nic. - Machnąłem ręką. - Nieważne. Zadałem ci wcześniej pytanie o tego dziadka. Co o tym myślisz? Mógł zataić, że znalazł fragment chorągwi?
- Przecież go nie znam. Jednak jeśli czuje związek z Michałem Archaniołem…
- Tak?
- Oni uważają się za wojowników. Michał to patron żołnierzy.
- Ale nie kieszonkowców!
- Niby tak. - Kiwnął głową. - Ale nie wiesz, co ten facet robił w czasie wojny, może był bojowcem, Cichociemnym? Wtedy prędzej by umarł, niż oddał sztandar w niepowołane ręce. A z twojej relacji wynika, że nie przedstawiłeś mu się od najlepszej strony…
To było możliwe. Cały czas zakładałem, że osoba, która miała w posiadaniu ikonę, albo nie odkryła jej sekretu, albo nie rozpoznała chorągwi. Gdyby jednak od razu sobie uświadomiła wartość relikwii… Tak, to była prawdopodobna hipoteza. Dałem się też zasugerować Dżumie, że mam do czynienia z kieszonkowcem. Zapewne stary przetrzepał parę kieszeni, ale przecież nie teraz, a raczej w latach młodości. Obecnie mógł się uważać za dobrego chrześcijanina, rycerza Michała Archanioła… Tak czy owak postanowiłem zapytać brata Anny o wygląd artefaktu i złożyć jeszcze jedną wizytę na warszawskiej Pradze.
* * *
Drzwi trzasnęły, kiedy zapoznawałem rozbawionych studentów z rozporządzeniem mieszanego komitetu anarchistyczno-komunistycznego z Odessy, który postanowił w czasie rewolucji październikowej przejąć kobiety od lat dwudziestu do czterdziestu pięciu na własność państwa. Dokument omawiał dokładnie nowe obowiązki upaństwowionych kobiet i szczególne przywileje, jakie komitet postanowił w swej łaskawości zachować dla poprzednich „dysponentów” pań, to znaczy ich mężów. W skrócie sprowadzały się one do pierwszeństwa w kolejce…
Przybysz nie powiedział ani słowa, jednak stopniowo salwy śmiechu cichły i coraz więcej osób zwracało wzrok w stronę wejścia. Przez chwilę miałem nadzieję, że przyszedł porozmawiać o relikwii Michała Archanioła, opisać mi ukryty w ikonie fragment chorągwi, czego się domagałem od kilku dni za pośrednictwem Antona. Jedno spojrzenie na jego twarz wyprowadziło mnie z błędu. Na sali wykładowej zapadła śmiertelna cisza, a Dżuma zbliżał się do mnie wolnym, równo odmierzonym krokiem. Słychać było tylko lekkie poskrzypywanie podłogi i czyjś pospieszny, wysilony oddech. Ubranie Dżumy jak zwykle nie rzucało się w oczy, jednak nikt nie wziąłby go teraz za przeciętnego człowieka. Gesty, wyraz twarzy, otaczająca go złowroga aura, maskowane na co dzień świadomym wysiłkiem woli, teraz krzyczały o zagrożeniu. Ten człowiek chciał zabijać i nie ukrywał tego. Kilku studentów sięgnęło po telefony komórkowe, próbowało zdrętwiałymi ze strachu palcami wybierać numery alarmowe. Bezskutecznie.
Zgiąłem się wpół, próbując rozpaczliwie zwalczyć piekący ból w okolicach żołądka, opanować mdłości. Nie musiał nic mówić, wiedziałem.
- Anna… - wyszeptałem, wpatrując się w zimne, błękitne oczy.
- Wczoraj rano w Moskwie - potwierdził po rosyjsku. - Rykoszet w szyję. Rozerwał jej tętnicę, wiedziała, że umrze w ciągu kilkunastu uderzeń serca. Miała osłaniać grupę szturmową, tamci dostali się pod ogień. Strzelała, póki była w stanie utrzymać się na nogach. Kiedy chłopcy zauważyli, że upadła, było za późno.
Przed oczyma zawirowały mi czarne kręgi, musiałem oprzeć się o biurko.
- Nie martw się, Polaku - powiedział Dżuma. - Zostawiła ci cały swój majątek: dom, konta bankowe, wszystko, co miała.
Wyciągnął plik jakichś dokumentów, rzucił na blat. Widząc, że patrzę na niego nierozumiejącym wzrokiem, poklepał mnie obraźliwym gestem po policzku.
- Zostawiła ci wszystko - powtórzył. - Jesteś bogaty.
Huknąłem go w szczękę, poleciał w tył, przetoczył się i wstał - jednym, zwinnym ruchem. Zanim zdążył cokolwiek zrobić, zaatakowałem podwójnym kopnięciem z wyskoku. Znowu upadł, kiedy podbiegłem, powalił mnie na podłogę, odskoczył w gotowości do walki. Obaj zrzuciliśmy marynarki, krążyliśmy przez chwilę wokół siebie, roztrącając stoły, żaden z nas nie zwracał uwagi na narastający gwar i uciekających pod ściany studentów. Niektórzy próbowali wyjść z sali, jednak nie mogli otworzyć drzwi. Coraz częściej odzywały się podszyte histerią krzyki kobiet.
Kilkakrotnie starliśmy się, wymieniając serie uderzeń i kopnięć, co chwilę któryś z nas padał rzucony przez przeciwnika, łamiąc kolejne meble. Zapamiętaliśmy się w walce, nieczuli na fizyczny ból. Studenci umilkli, zdjęci grozą tworzyli milczący krąg, stojąc pod ścianami, jak najdalej od nas.
Kolejne uderzenie i znowu Dżuma wstaje z kamienną, niewzruszoną twarzą, moje ciosy szarpią jego ciałem, ale nie wygląda na to, żeby robiły na nim specjalne wrażenie. Gdy trafiam, czuję drgania, jakby mięśnie Rosjanina amortyzowały każde uderzenie. Opuszczam bezwładnie ręce, zaczynam rozumieć - Dżuma najpierw mnie sprowokował, a potem pozwolił się wyszaleć, wyrzucić ból - gdyby pułkownik Specnazu walczył naprawdę, byłbym martwy, zanim bym upadł na ziemię.
Skinął głową, jakby potwierdzając moje domysły, i wyszedł z sali. Przez uchylone drzwi mignęła mi jakaś znajoma, posępna twarz - Anton. Nagle rozległy się piski i sygnały komórek, wszystko zaczęło znowu działać.
- Proszę państwa o chwilę uwagi! - Podniosłem dłoń.
Ponownie zapadła cisza.
- Przepraszam za ten… incydent. Na dzisiaj koniec zajęć.
Kiedy wychodzę, słyszę narastające szepty. Powtarzają się słowa „Anna”, „majątek”, „zginęła”. Najwyraźniej niektórzy znali rosyjski na tyle, by zrozumieć, o czym rozmawiałem z Dżumą. Jest mi to obojętne. Podbiega jakaś studentka, ociera chusteczką moją twarz, nie zwracając uwagi na plamiącą palce krew, ktoś zarzuca mi na ramiona marynarkę, inny podaje zostawione przez brata Anny dokumenty. Wychodzę. Na parkingu wsłuchuję się we własne kroki, po chwili coś zaburza ten rytm - odgłos biegu. Czyjeś dłonie wyciągają mnie zza kierownicy, sadzają na miejscu pasażera. Davidoff. Pomruk silnika, jedziemy. Słyszę swój oddech chrapliwy niczym krakanie kruka. Jedziemy.
* * *
Davidoff postawił przede mną szklankę wódki, sam stanął obok z butelką w gotowości.
- Pij, synok, pij - powiedział bezradnie.
Zawsze trzymałem się żelaznej zasady, aby pić tylko wtedy, gdy jestem w dobrym humorze, nigdy dla poprawienia nastroju, jednak od każdej reguły są wyjątki. Przełknąłem palący płyn, poprosiłem gestem o więcej. Można przezwyciężyć każdy ból, pokonać rozpacz, trzeba tylko czasu. Wódka da mi ten czas, pomyślałem. Dzień albo dwa. Tylko tyle. Niektóre plemiona indiańskie wierzą, że czasem dusza ludzka zostaje wyrwana z ciała, udaje się do szarej, mglistej krainy, gdzieś w zaświatach. Póki nie wróci, ciało pozostaje pustą skorupą.
Póki nie wróci… Podniosłem szklankę po raz kolejny. Davidoff popatrzył na mnie z troską, zapewne zastanawiał się, czy dobrze zrobił, dając mi alkohol. Domyślał się, jak niewiele potrzeba, żeby przekroczyć magiczną linię, zza której nie ma już powrotu, jak łatwo wybrać wódczane zapomnienie. Nie bałem się tego, wiedziałem, że moja dusza powróci. Prędzej czy później. Jest coś, co ją przywoła. Gniew.
* * *
Obudziłem się, czując powiew mroźnego, świeżego powietrza, ktoś uchylił okno. Półleżący w fotelu Davidoff wyglądał mizernie, z trudem otworzył zapuchnięte powieki.
- Ile czasu spałem?
Czułem w ustach wyschnięty na wiór język, mój głos brzmiał głucho, jakby należał do obcej osoby. Żołądek szarpnął znajomy ból. Myślałem, że zelżeje. Nie zelżał.
- Dwa dni. Podałem ci środek nasenny - przyznał. - To zalecenie lekarza.
- Pogrzeb…
- Za dwa tygodnie w Moskwie - wszedł mi w słowo Davidoff.
Usiadłem na łóżku, oparłem dłonie o kolana, pochyliłem się do przodu. Przez dłuższą chwilę łapałem oddech.
- Dlaczego tak… późno?
- Tak zadecydował Oleg.
- Był tu?! - Spojrzałem na profesora ostro.
Davidoff skinął głową.
- Wpadł na chwilę. On się chyba o ciebie troszczy… na swój sposób. Powiedział, żebyś czytał gazety. - Wskazał leżącą na dywanie stertę rosyjskich czasopism. - Nie za bardzo wiem, o co mu chodziło.
Nie miałem zamiaru tego tłumaczyć profesorowi. Sprawa była prosta - ktokolwiek miał coś wspólnego ze śmiercią Anny, przed upływem dwóch tygodni będzie martwy. Gdzieś tam, w kronice kryminalnej albo nawet na pierwszych stronach, piszą pewnie o wojnie rosyjskich grup mafijnych, o trupach potężnych dotąd bossów, o strachu wśród worów w zakonie, władców podziemnego świata. Nie wiedziałem, z rąk jakiego gangu zginęła Anna, ale wystarczyło, że wiedział o tym jej brat. W Moskwie zbierała teraz śmiertelne żniwo epidemia. Dżuma.
- Co na uczelni? - spytałem bez specjalnego zainteresowania. - Wywalili mnie czy dopiero mają zamiar to zrobić?
- Nikt o tym nawet nie myśli - zapewnił. - Co prawda ta twoja była flama… Jak jej tam…
- Wielecka?
- Tak, ona. Próbowała rozpuszczać jakieś plotki, ale Małgosia o mało jej oczu nie wydrapała, więc się uspokoiła. Zresztą nikt się nie skarżył, mówię o studentach. Dopytują się o twoje zdrowie.
- Co za Małgosia?
- Profesor Boerner. Chciała tu przyjechać, ale ją pogoniłem. Dobrze zrobiłem?
Przytaknąłem. Nie miałem ochoty, żeby kręciła mi się teraz po domu jakaś kobieta. Nawet nie wiadomo jak pozytywnie do mnie nastawiona. Chciałem pobyć sam, poskładać do kupy swoje życie. Na tyle, na ile to było możliwe.
- Niech pan tu zostanie - zaproponowałem. - Ja i tak muszę jechać do domu Maksa. Zostawię panu klucze.
- Chcesz z nim… pogadać?
Rosjanin zmarszczył brwi. Nie był zły, jednak widziałem, że jest zawiedziony. Najwyraźniej myślał, że chcę wylać swoje żale przed wujkiem, a przecież to on opiekował się mną przez ostatnie dni. Czuł się upokorzony moim brakiem zaufania. Westchnąłem ciężko, nie lubiłem tłumaczyć swojego postępowania, szczególnie jeśli wiązało się to z mówieniem o uczuciach, ale Davidoff zasługiwał na wyjaśnienia.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: