Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Название:Chorangiew Michala Archaniola
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Chorangiew Michala Archaniola - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
- Ten kanał to nic nadzwyczajnego - stwierdził z cierpiętniczym wyrazem twarzy.
Konieczność udzielania wyjaśnień laikowi wyraźnie mu się nie podobała. Wcześniej kilkakrotnie zaznaczył stanowczo, że dla grupy szturmowej będę stanowił tylko balast i po sforsowaniu drzwi do budynku moja rola się kończy.
- Ma wysokość ledwo czterdziestu, czterdziestu paru centymetrów, z trudem można się przecisnąć. W dodatku właz prowadzący do piwnic budynku jest zaspawany, bo kiedyś wychodziły tamtędy szczury. Kilka metrów dalej przebiega rura z gazem. Żeby odblokować właz, będziemy musieli użyć materiałów wybuchowych - jeśli ładunek będzie zbyt mały, nie wyleziemy stamtąd, jak przesadzimy, pójdzie rura z gazem…
Przełknąłem nerwowo ślinę - w wypadku niepowodzenia żaden z żołnierzy nie będzie mógł się wycofać z kanału, zginą pod gruzami albo usmażą się żywcem.
- Hmm… - odchrząknąłem niepewnie, widząc, jak spojrzenia wszystkich znowu koncentrują się na mnie. - To ja już wolę biec przez te miny - oświadczyłem.
Rosjanie ryknęli śmiechem.
* * *
Podjeżdżaliśmy powoli do linii drugiego, wewnętrznego kordonu. Tą samą furgonetką, która co noc o północy przywoziła zmienników pilnującym budynku policjantom. No - powiedzmy - wyglądającą tak samo. Nasz samochód miał kuloodporne szyby i wzmocnioną konstrukcję, podwozie mogło wytrzymać wybuch nie tylko miny przeciwpiechotnej, ale i przeciwpancernej. Normalnie powinniśmy zatrzymać się sto metrów od celu, ale Dżuma podjął decyzję, aby przejechać podrasowanym wozem dodatkowo połowę tego dystansu. Samochód zabezpieczał nas przed minami, lecz zwiększał z kolei zagrożenie ostrzałem z ciężkiej broni. Jedno trafienie z granatnika mogło wyeliminować całą grupę. Terroryści posiadali kilka sztuk granatników najnowszej generacji, zdolnych do strzelania przeciwczołgowymi pociskami tandemowymi mogącymi przebić nawet pancerz reaktywny. W przypadku trafienia nasza furgonetka była bez szans.
Kierowca, Pasza Żulczyk, poprawił okulary taktyczne chroniące przed oślepieniem, zacisnął zęby i wdusił gaz. Nocną ciszę przerwało wycie silnika, na tym etapie nie dało się już nic zrobić, piłka była w grze.
- Teraz! - usłyszałem w wetkniętej w ucho słuchawce.
Zamknąłem oczy i policzyłem do pięciu, rozległ się brzęk rozbijanych szyb, eksplodowały granaty błyskowe. Być może kogoś udało się oślepić… Samochodem zarzuciło raz, potem drugi. Miny. Pasza zakręcił wozem w kontrolowanym poślizgu, ustawiając furgonetkę tylnymi drzwiami w stronę urzędu.
- Za mną! - ryknąłem, wyskakując z auta.
Na plecach miałem przypięty odblaskowy znacznik mający ułatwić innym podążanie po moich śladach. Tuż obok załomotała seria z wielkokalibrowego karabinu, rozległ się krzyk. Ktoś strzelał zza moich pleców do okien, znowu ponuro zahuczał wkm. Nie używaliśmy takiej broni ze względu na zakładników, jeśli trafi nas seria, żadna kamizelka kuloodporna tego nie wytrzyma. Miałem na sobie amerykańską kamizelkę Dragon Skin, najlepszą w oddziale, jednak nie czułem się tym specjalnie podniesiony na duchu, bo biegłem na czele…
Kilka metrów przed drzwiami eksplozja powaliła mnie na ziemię, przekoziołkowałem odruchowo - to jeden z usiłujących mnie wyprzedzić żołnierzy trafił na minę. Rozległ się przeraźliwy skowyt, kątem oka zobaczyłem, że ktoś odciąga rannego za uchwyt ewakuacyjny na kamizelce. Wpadliśmy do środka, zostałem nieco z tyłu, ale wbrew rozkazom Dżumy nie zatrzymałem się przy drzwiach. Ruszyłem po schodach w górę. Zewsząd dobiegały krzyki i odgłosy strzałów. Nie spieszyłem się, znałem swoje możliwości, wiedziałem, że dalszy rozwój sytuacji nie zależy już ode mnie, jednak coś ciągnęło mnie dalej, w głąb budynku. Kiedy ujrzałem walczącą z zarośniętym typem kobietę, strzeliłem odruchowo, trafiając napastnika w ramię. Niestety, nie to, w którym trzymał broń. Poczułem potężne uderzenie w pierś, potem w nogę, która załamała się nagle pode mną, padając, dostrzegłem leżące na podłodze dziecko. Świat zawirował, wydawało mi się, że słyszę głos Olega i rozpaczliwy kobiecy płacz. Ktoś mnie niósł, zdzierał ze mnie mundur, otoczył mnie zapach leków, a później był już tylko blask bezcieniowych lamp. Gdzieś z oddali usłyszałem głos Anny.
- Weź mnie za rękę - poprosiłem.
Jednak Anna odeszła. Zapadłem w ciemność.
* * *
Ocknąłem się, słysząc głośne pochrapywanie; kiedy otworzyłem oczy, przez dłuższą chwilę mrugałem, zanim odzyskałem ostrość wzroku. Względną ostrość. Białe płaszczyzny ścian falowały, powodowały zawroty głowy. Naprężyłem mięśnie, ciało oblał mi lodowaty pot - nie czułem lewej nogi. Naprzeciwko mnie, przy drzwiach skromnej, szpitalnej izolatki, spał mężczyzna. Nie mogłem dostrzec, kim jest, coś mi go zasłaniało. Po paru minutach zawziętego mrugania i kręcenia głową zidentyfikowałem ograniczający widoczność przedmiot jako własną nogę na wyciągu. Odetchnąłem. Jeśli nawet była poharatana, przynajmniej ją miałem…
Moje ruchy zbudziły śpiocha, klęknął przy łóżku. Dżuma.
- Jak tylko wyzdrowiejesz, to ci wpierdolę - powiedział bez żadnego wstępu. - Nie wiem, jak to jest u was w wojsku, ale tu wykonuje się otrzymane rozkazy. A ty wbrew mojemu poleceniu polazłeś na górę.
Próbowałem odpowiedzieć, ale nie byłem w stanie wydobyć głosu z wyschniętego na wiór gardła. Oleg zamoczył w szklance wody patyk owinięty watą i delikatnie zwilżył mi usta. Przełknąłem kilka kropel, ruchem oczu poprosiłem o więcej.
- W zasadzie możesz już pić, tylko spróbuj się nie zakrztusić.
Uniósł lekko moją głowę, pozwolił wypić parę łyków.
- Na razie wystarczy - oznajmił.
- Co z tą kobietą? - wychrypiałem. - Dziecko nie żyje?
- Żyje - westchnął. - Jego matka też. W dodatku i ona, i moi ludzie mają cię za bohatera. Uważają, że specjalnie odwróciłeś uwagę tego zbira, aby dać im możliwość celnego strzału. Moja ekipa to proste rosyjskie chłopaki, do głowy im nie przyjdzie, że ktoś może być tak popierdolony, żeby strzelać w co innego niż łeb, a potem liczyć na cud boski…
- Tam był ktoś jeszcze?
- Nawet nie zauważyłeś, prawda? - Wywrócił wymownie oczyma. - Był. Dwuosobowy zespół chciał wykończyć tego śmiecia, ale on zasłonił się kobietą. No i wtedy ty wkroczyłeś do akcji niczym inspektor Clouseau…
- Jakie… straty?
- Dwóch naszych zginęło, jeden stracił nogę, ale wyżyje. Licząc z tobą, mamy trzech lżej rannych. Zakładnicy wszyscy cali. Zabezpieczyliśmy skradzione zabaweczki, na szczęście nie zdążyli ich nigdzie ukryć. Tę broń chemiczną też mamy.
- Jak do tego doszło?
- Rozumiem, że masz na myśli sytuację w tym urzędzie?
Potwierdziłem.
- Policja ich spłoszyła, spaprała akcję. Z drugiej strony, uniemożliwiła tym samym wywiezienie albo ukrycie sprzętu. Tamci zdążyli tylko zająć budynek i wziąć zakładników. Nie ma tego złego, co by na dobre… - Wzruszył ramionami.
- Moja noga?
- Miałeś nieprawdopodobne szczęście, kula co prawda strzaskała ci kość, ale złamanie jest tego typu, że zagoi się bez żadnych problemów. Jeśli chcesz, za tydzień czy dwa przeniesiemy cię do Paryża, Francuzi uchodzą za świetnych fachowców, jeśli chodzi o leczenie takich urazów, jednak myślę, że tu ci będzie lepiej. No i mimo wszystko stawiałbym na naszych konowałów, mają więcej doświadczenia…
- W porządku - mruknąłem. - Zostanę. Trzeba zawiadomić…
- Dzwoniłem już do Davidoffa - przerwał mi Dżuma. - Poinformował kogo trzeba, a na uczelni sądzą, że miałeś wypadek. Wrócisz na inaugurację nowego roku, nie wcześniej. Telefony się urywają, może jutro pozwolę ci pogadać ze znajomymi. Teraz śpij.
- Czemu nie mogę teraz z nimi porozmawiać?
- Bo ja tak mówię - stwierdził z drwiącym uśmieszkiem Rosjanin, manipulując coś przy kroplówce.
- Ty gnojku! - wybełkotałem, czując, jak zapadam w sen.
- Oszczędzaj siły na potem - poradził Dżuma. - Będą ci potrzebne. Od śmierci Anny nikt mnie nie wkurzył tak jak ty. Masz moje słowo, że ci się odwdzięczę. Aha, już nie jesteś Chorążym - dodał. - Zużyłeś się.
Wiedziałem, że ma rację, więź ze sztandarem zniknęła. Słyszałem jeszcze, jak do pokoju wchodzą jacyś ludzie, i ponownie zapadłem w nicość.
* * *
- Bądź dla niej uprzejmy - powiedział Dżuma. - Ona chce ci osobiście podziękować.
W izolatce poza bratem Anny siedziało kilku rosyjskich żołnierzy, przyszli do szpitala odwiedzić rannych kolegów. Wyglądało na to, że zakwalifikowałem się do tej kategorii. W ciągu paru minut zdążyli mi zaproponować alchemiczną wódkę i wymianę pielęgniarek na ładniejsze. Odmówiłem poczęstunku, sądziłem, że udoskonalony przez Gilberta preparat Alchemika działa silniej niż wytworzony według zasad „królewskiej sztuki” alkohol. Po namyśle odrzuciłem także tę drugą ofertę. W mojej aktualnej sytuacji obecność pięknych kobiet mogła prowadzić tylko do frustracji.
- Jestem generalnie uprzejmy - odpowiedziałem wyniosłym tonem. - Czemu to takie ważne?
- Terroryści siedzieli tam ponad trzy tygodnie, przez ten czas nieustannie ją gwałcili. Mieli jej córkę, więc… - zawiesił głos znacząco.
- A inne kobiety?
- Były jeszcze dwie, obie pod sześćdziesiątkę.
- Przynieś sztandar, zanim ją tu poprosisz, myślę, że zasłużyła na błogosławieństwo.
- Nie sądzę, aby to było konieczne - odparł chłodno. - Nie jest pierwszą ani ostatnią, która została w taki sposób potraktowana. Przeżyła, a to najważniejsze. Przeżyła też jej córka.
Nie byłem już Chorążym, ale poczułem, jak narasta we mnie wewnętrzne przekonanie, że należy jeszcze raz użyć chorągwi Michała Archanioła.
- Walczyła o życie swojego dziecka, zasłużyła na błogosławieństwo.
- Wykluczone - oznajmił. - I pamiętaj, że już nie dysponujesz sztandarem. Widzę, że trudno ci się do tego przyzwyczaić - dodał złośliwie.
- Dżuma! - warknąłem.
Pobladli nagle Rosjanie zerwali się na równe nogi, słysząc w moim głosie coś więcej niż niezadowolenie, usłyszeli także echo gniewu kogoś, przed kim korzyły się istoty nieporównanie potężniejsze niż pułkownik Oleg Dubrow - żywa legenda Specnazu.
- Natychmiast - wyjąkał brat Anny.
Wiedziałem, że jego słowa nie są skierowane do mnie, to była reakcja na przypomnienie faktu, że o relikwii Archistratiga nie decydują ludzie.
Oleg wybiegł z pokoju, wrócił po kwadransie ze sztandarem w ręku. Rosjanie oprawili go w ramki jak ikonę. Tuż za nim weszła do izolatki młoda, dwudziestoparoletnia kobieta, prowadząc za rękę małą dziewczynkę. Wyciągnąłem do dziecka rękę - chwyciło ją bez wahania. Małe dzieci instynktownie mi ufają. Z tymi większymi bywa już różnie… Po chwili moja nowa przyjaciółka umościła się w łóżku, przytuliła i momentalnie zasnęła.
- Ja przepraszam, moja córka… - zaczęła kobieta.
- Wszystko w porządku - uspokoiłem ją beztrosko. - Po prostu poczuła się bezpieczna. Jeszcze przez dłuższy czas może mieć takie nagłe ataki senności.
- Skąd ty to wiesz? - Uniósł brwi Oleg.
- Nieważne - mruknąłem.
Nie widziałem powodu, aby informować go o moich perypetiach z Siwym i tłumaczyć, że sam nieraz zasypiałem kamiennym snem po tym, jak mój zastępczy tatuś skończył swoje zabiegi wychowawcze. Małej co prawda nikt nie bił, ale niewątpliwie przeżyła silny stres.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: