Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
Pierwszy oberwał jednak nie Borkowski, a jego partner. Gdyby Rudzko miał czas na analizy, pewnie zdziwiłby się, widząc, jak płomyk smugacza gaśnie w plecach pochylonego nad radarem Traczyka. Z przebywającej na zewnątrz dwójki był on zdecydowanie mniej groźny: odwrócony tyłem, za całą broń miał pistolet, w dodatku w zapiętej kaburze. Stojący naprzeciw i uzbrojony w karabin Kozakiewicz wydawał się znacznie groźniejszy.
Nie był nawet drugi. Rudzko dostrzegł pajęczynę pęknięć, wykwitającą przed twarzą Borkowskiego, a nim zanurkował przed fotel, wyłowił jeszcze nagły ruch przy trójnogu z radarem. Runęła cała trójka: obaj policjanci i instrument.
Gdzieś daleko, na samej granicy ograniczonej deszczem słyszalności, stuknęło po raz kolejny. Rudzko, wciśnięty między kolumnę kierownicy a fotele, uderzył pięścią w klamkę prawych drzwi i w momencie, gdy odskoczyły, doczekał się swojej kuli.
Dwa trzaski dziurawionego szkła, warknięcie, podmuch – i już było po wszystkim.
Otwór w przestrzelonym w samym środku zagłówku nie był wielki, ale wsparty łokciem o próg Rudzko znieruchomiał na moment. Sekunda. Tyle zabrakło. Gdyby zwyciężył odruch obejrzenia się za siebie, miałby teraz połowę głowy.
Jedno stało się jasne od pierwszej chwili: polują na nich za pomocą karabinu.
Nie próbując szarpać się z zamocowaną między fotelami strzelbą, wyczołgał się na zewnątrz i zanurkował w rowie.
Mądrze zrobił. Dwa następne strzały, już nie tak pospieszne, załatwiły wóz – trafiony w okolicę wlewu samochód powoli zaczynał płonąć. Rudzko pomyślał o strzelbie. I że gdyby to był karabin, podjąłby rękawicę, zaryzykował skok. Ale teraz, leżąc pod osłoną nadkola i bujnych traw, za dobrze widział, z czym przyszłoby mu się mierzyć.
Samochód napastnika stał trzysta, czterysta metrów dalej. Biała, brudna furgonetka była jedynym pojazdem w polu widzenia, ale nie po tym się zorientował. Lepszą wskazówką okazały się uchylone tylne drzwi.
Z punktu widzenia posiadacza pistoletu albo strzelby drań równie dobrze mógłby siedzieć na księżycu. Rudzko zyskał tyle, że wypatrzył jakiś ruch po prawej i z tyłu. Obrócił głowę i zdążył dostrzec sylwetkę, przypadającą do bagażnika drugiego radiowozu. Kozakiewicz.
– Heniek, żyjesz? Wzywaj pomoc!
– Żyję! – odkrzyknął. – Widzisz ich?
Kozakiewicz nie zdążył odpowiedzieć. Coś łupnęło wściekle o metal. Strzelec powtórzył, potem jeszcze raz. W prześwicie pod samochodem Rudzko widział odpełzającego na czworakach kolegę. Od strzelca dzieliła go cała długość masywnego bądź co bądź pojazdu – ale lada moment ta tarcza mogła eksplodować mu w twarz. Rudzko pomyślał, że na jego miejscu skręciłby do rowu. I dopiero wtedy zdał sobie sprawę z niedostatków swej kryjówki. Droga biegła prosto; gdyby snajper przeskoczył na jego stronę i strzelił po osi wykopu…
– Dostałem, Heniek! Kurwa, pełno krwi! Wezwij karetkę!
Radio. Nie pomyślał o radiu i dobrze zrobił, bo to była recepta na zemstę, nie przetrwanie. Nagle zrozumiał kolejność. Traczyk miał ukaefkę przy pasie. Dwie przewoźne radiostacje łatwo było spalić razem z samochodami, tę jednak zabójca musiał zneutralizować inaczej. I zrobił to: razem z ciałem właściciela pozostała na odsłoniętym pasie asfaltu. Niedostępna. Tylko szaleniec mógłby…
Kozakiewicz nie oszalał. Do lasu miał za daleko, rów oznaczał jedynie odroczenie egzekucji, podobnie jak klejenie się do asfaltu. No i wykrwawiał się. Wstał i znad płonącego dachu zaczął ostrzeliwać furgonetkę.
Rudzko, który wyprysnął ze swego rowu niemal w tej samej chwili, doliczył się jakichś ośmiu strzałów. Terkot bijącego ogniem ciągłym automatu zagłuszył odpowiedź. Ale musiała być. Beryl Kozakiewicza nie odezwał się więcej, a następna kula napastnika pomknęła już w jego kierunku. Zadudniła o pień sosny, przebiła ją i ugodziła Rudźkę w tył uda. Stał się celem numer jeden. Ostatnim.
Zrozumiał to natychmiast. Cios, podobny do uderzenia kijem, rzucił nim na mech, ale zaraz potem rozpaczliwym pchnięciem zdrowej nogi odbił się od jakiegoś pniaka i ni to biegiem, ni szczupakiem, wpadł w gąszcz starych drzew. Potykał się i przewracał, potem przyszedł wstrząs. Leżąc pod ażurowym dachem paproci, zdążył wyjąć opatrunek i zacisnąć bandaż wokół uda. Zablokował opaskę kawałkiem gałęzi i zemdlał.
* * *
– Gdzie pan był?
– Zaczynamy tworzyć zgrany zespół – Kiernacki zamknął drzwi i zdjął kurtkę. – Te same pytania przychodzą nam do głowy w tym samym momencie.
Iza Dembosz, znów w wojskowej, zielonej wersji, nachmurzyła się. Stała przy oknie, obok leżącej na parapecie walizeczki.
– Gdzie pan był? – powtórzyła chłodnym głosem.
– Telefonowałem. Teraz twoja kolej.
– Do kogo?
– Do kochanki. Nie odpowiedzieliście mi, poruczniku, a to niegrzecznie i nieregulaminowo. Ostatecznie jestem starszy stopniem.
– Przyszłam tu, a pana nie było. – Sprawiała wrażenie głuchej na jego słowa. – Pokój był otwarty. To niezbyt mądre.
– Przypominam, że zgarnęłaś mnie sprzed domu, tak jak stałem.
– Szukałam pana – powiedziała ciszej i jakoś inaczej. Kiernacki spoważniał. – Chyba… chyba się odnalazł.
– Drzymalski? – Kiwnęła głową i dopiero teraz usiadła na jednym z krzeseł. Albo inaczej: opadła na nie. Kiernacki wziął z niej przykład, z tą różnicą, że wybrał tapczan. – Zjawił się przy rurociągu?
– To jeszcze nic pewnego – mruknęła. – Pod Ostródą znaleziono dwa spalone wozy drogówki i trzech zastrzelonych policjantów. Czwartego szukają w lesie. Może został ranny i gdzieś leży. Albo po prostu uciekł. Podobno nieciekawie to wygląda. Mało trafień, a wszystkie dobre.
– Co tam robili?
– Jakaś obława na złodziei samochodów. – Odetchnęła głębiej i dopiero teraz zajrzała mu w oczy. – Policja chyba nawet nie wiąże tego jeszcze z naszą sprawą. Ale w sieć informatyczną zdążyli wpisać – dotknęła walizeczki. – Mieli przesłać szkic. Może już nawet jest. Trochę mi zeszło z dojazdem. Warszawa jest zakorkowana trzy razy bardziej niż zwykle.
– Byłaś u żandarmów – domyślił się. – Po komputer.
– Nie wiedzą, zdaje się, co z nami począć. Grygorowski nie powiedział tego wprost, ale Woskowicz dał chyba generałowi do zrozumienia, że nie życzy sobie pana więcej oglądać. To wystąpienie nie było arcydziełem dyplomacji. – Kiernacki kiwnął głową. – Mam na pana uważać. Prawda jest taka, że generał nie może stawiać się ludziom z UOP-u czy policji. Sam pan wyliczył, czym dysponuje. Tysiąc ludzi z kawałkiem to nie sto tysięcy policjantów, o UOP-ie nie wspominając. Jesteśmy zdani na ich informacje. Myślę, że żandarmi obawiają się nawet odsunięcia na boczny tor. A Woskowicz to dziś główny zwrotnicowy. Koordynuje całość. Ma nad sobą tylko Ziętarskiego i premiera, ale faktycznie to on wszystkim trzęsie.
– Kto to właściwie jest?
– Nie wie pan? Zastępca szefa UOP. I kandydat na następcę. Bardzo gruba ryba. Mamy go nie drażnić. I nie będziemy.
– Mam obiecać, że będę grzeczny? To chyba zbędne, skoro przestajemy się spotykać.
– Wolałabym usłyszeć obietnicę. Świat bywa zaskakująco mały.
– Dziękuję za uznanie.
– Uznanie?
– To rekin, a ty się boisz, że przy pierwszej okazji wytarmoszę go za płetwy. To pochlebia facetom. – Sapnęła, ale pod warstwą chłodu zamajaczyła iskierka rozbawienia. – Co jeszcze mamy robić? Siedzieć tu i pisać raporty? To po to zafundowali ci laptopa?
Iskierka zgasła, ustępując miejsca podejrzliwości.
– Do czego pan zmierza?
– To pewnie ostatni krzyk techniki – skinął niedbale w stronę walizeczki. – Założę się, że informacje są kodowane, a łączyć się można z dowolnego miejsca. Ma wbudowaną komórkę, prawda?
– I co z tego?
– Wóz też nam zostawili? – Przytaknęła. – No to moglibyśmy ruszyć tyłki z Warszawy. Pisząc analizy, wiele nie zwojujemy.
Przyjęła jego sugestię zaskakująco spokojnie.
– Dokąd mielibyśmy jechać?
– Na początek do Ustrzyk. Dolnych – sprecyzował, widząc uniesioną brew. – Tam się wszystko zaczęło.
– To daleko. – Nie przejawiała entuzjazmu, ale też i woli krytykowania z góry każdej propozycji. – I możemy być potrzebni tutaj. Proszę nie zapominać, że jestem psychologiem. Mam negocjować, gdyby Drzymalski się odezwał. A sądząc po wczorajszym telefonie, na tym jednym nie poprzestanie. Jeśli będzie tak głupi, by wdać się w dłuższą rozmowę, to i pana pewnie poproszą. To chyba z myślą o czymś takim Woskowicz zaakceptował pana kandydaturę. Początkowo była mowa jedynie o zasięgnięciu opinii. Ktoś miał jechać do Stargardu, wycisnąć z pana całą wiedzę o Drzymalskim i na tym poprzestać.
– No to już wiem, dlaczego go nie lubię – ucieszył się Kiernacki. – Gniję tu teraz przez jego głupie pomysły.
– Z forsą w kieszeni – przypomniała.
– Forsa to nie wszystko.
– Zapomniałam: są jeszcze kochanki. I jak? – uśmiechnęła się niewinnie. – Bardzo była niezadowolona?
Nie od razu zrozumiał. W końcu jednak przypomniał sobie początek rozmowy.
– Rwie włosy garściami – mruknął. – To co z tym wyjazdem?
– Co nam to da? Policja obwąchała sprawę Wesołowskiej ze wszelkich możliwych stron. Nie wierzę, by przegapili coś istotnego.
– Ale akt nie czytałaś – przygwoździł ją. Otworzyła usta, zrezygnowała jednak z protestu. – No właśnie. A ja na przykład nie wiem, czemu to służyło.
– Porwanie tej panienki? No, chyba nie uprawianiu z nią seksu. To oczywiste – potrząsnęła ramionami. – Musiał zdobyć pieniądze. Ludziom się wydaje, że do siania terroru potrzebna jest głównie broń. Ale tak naprawdę podstawa to pieniądze. Bez nich można co najwyżej pinezki na szosę rzucać, a i to na krótką me… Z czego się pan śmieje?
– Nie, nic… I uśmiecha, nie śmieje. – Spoważniał nieco. – Pamiętam, jak kiedyś polowali na nas milicjanci. My ćwiczyliśmy dywersję, oni zapobieganie, no i osaczyli nas paroma gazikami w lesie. Wypruwamy flaki, maszerując dzień i noc, miotamy się, a oni sobie jeżdżą i za każdym razem blokują odwrót. Już chciałem się poddać, a tu Darek wyciaga z tornistra takie paskudne jeże z powiązanych drutem gwoździsk i mówi, że na chamskie chwyty odpowiada się równie chamskimi. Rozłożył je w paru miejscach i następnego dnia żaden wóz już się nie pojawił. Ależ opierdol dostałem wtedy od starego…
Nie podzielała jego rozbawienia.
– Mogliście zabić ludzi – powiedziała stłumionym głosem. – Ma pan pojęcie, co się może stać kierowcy, który…
– …jadąc dwudziestką przez zagajnik trafi na gwóźdź? – wszedł jej w słowo, już bez uśmiechu. – Połamie choinki. – Przez chwilę pokój zalegało ciężkie milczenie. – Posłuchaj, Iza, już czas, byś coś sobie uświadomiła. Drzymalski może i oszalał, ale to bystry, inteligentny chłopak. Najlepszy wojownik, z jakim się zetknąłem. Nie mówię „żołnierz”. Żołnierz jest od ścisłego wykonywania rozkazów; nie powinien być indywidualistą. Ale gdybym miał wskazać kogoś, kto walcząc samotnie, ma szanse robić to dobrze… Parę wieków temu wycierałby sobie konia czapką zdartą z Kmicica. To taki typ człowieka. Jeśli myślisz, że jest odważny, bo brak mu wyobraźni, to popełniasz cholerny błąd. Wtedy, w tym lesie, bardzo starannie wybierał miejsca, w których wolno rozkładać jeże. Krew nam w butach chlupała, żarliśmy ślimaki, a ten wybrzydzał i ganiał półżywych ludzi całymi godzinami. Ale efekt był dokładnie taki, jak zaplanował. Nikt nawet nosa nie rozbił, a na każdej przesiece spotykało się unieruchomiony wóz. – Przerwał na chwilę. Dokończył trochę innym, zmęczonym głosem. – To prawdziwe nieszczęście, że akurat na niego padło. Czuję, że wszyscy go lekceważą i że to tragiczny błąd. Nie mówiłem tego wprost swoim chłopakom, ale tak naprawdę mieliśmy być wojskiem jednorazowego użytku. Skok na tyły, rozwalić jakiś most, może sztab, jak szczęście dopisze natowską wyrzutnię rakiet jądrowych czy lądowisko – i do piachu. Tak by to wyglądało, gdyby wybuchła prawdziwa wojna. Ale to teraz to nie wojna. Mimo wszystko. Przechodząc obok recepcji, słyszałem dyskusję z udziałem ministra transportu. Powiedział, że w ogóle nie ma mowy o wprowadzeniu jakichś zmian w rozkładach jazdy. Wszystko gra, nic się nie dzieje, po prostu kolejny wariat błąka się po lesie, coraz bardziej osaczony przez dzielną policję. Nie wiem, czy tak to widzą w rządzie, ale tak to przedstawiają społeczeństwu. A to znaczy, że nadal mamy pokojową kulę u nogi. Wojsko nie wyjdzie z koszar, nikt nie przegrodzi szlabanem Marszałkowskiej, nie zacznie sprawdzać przechodniów, nie wprowadzi godziny policyjnej. Uczyłem Drzymalskiego, jak przetrwać możliwie długo, kiedy do wszystkiego, co żywe, najpierw się strzela. I był w tym dobry. Boję się, że łapanie go teraz policyjnymi metodami to trochę jak nocne polowanie na lisa, który już wdarł się do kurnika. Dużo zabitych kur, myśliwi podziurawieni przez kolegów, a lis cały i zdrowy. Mamy trzysta tysięcy kilometrów kwadratowych do przeszukania, a on jest jeden.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: