Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
Kiernacki ostentacyjnie wlał w siebie kolejną pięćdziesiątkę.
– I kto to mówi – mruknął.
– Wyjdź – machnęła lufą automatu. – Z zegarami różnie bywa.
– Ty głupia dziwko! – Wesołowskiemu skończyła się cierpliwość. Szarpnął się pierwszy raz, demonstrując mimowolnie jakość zamocowań. Kończyny nawet o milimetr nie oddaliły się od fotela. – To nie tobie pourywa nogi i ręce! Zostaw nas! Won z mojego domu! Jeszcze ja tu rządzę! Obiecałeś mi! – posłał rozgorączkowane spojrzenie Kiernackiemu. – Powiedziałem, co chcieliście wiedzieć! Coś mi się należy, do kurwy nędzy!
Kiernacki kiwnął głową. Odstawił butelkę, ruszył w stronę Izy.
– Chciałem być grzeczny, ale nie dajesz mi…
Zatrzymał się w pół kroku. Z niedowierzaniem patrzył na automat, wymierzony w środek jego brzucha.
– Zabijesz go? – z gardła Wesołowskiego wydarł się dziwny ni to śmiech, ni jęk. – Bo nie chce, żebym zdychał jak pies, tylko umarł? Ty durna cipo! Zabierz jej tę pukawkę! Nie odważy się! Sama by poszła siedzieć!
Chyba nie wszystko do niej dotarło. W zmrużonych, granatowych teraz oczach było za dużo determinacji, tępego uporu, który złamać mogą już tylko czyny, nigdy słowa. Glauberyt kiwał się trochę, ale trudno było nazwać to drżeniem.
– Iza – powiedział miękko. – To go będzie bolało. Może bardzo. Może zemdleje, ale równie dobrze… Nie chciałbym tak umierać.
Cofnęła się. I uniosła automat.
– Ja nie żartuję. Nie próbuj… Nie żartuję.
– Ty z tym będziesz żyła.
Powoli, nie oglądając się na Wesołowskiego, wyszedł na korytarz.
– Wielkie dzięki.
Z trudem zrozumiał. Tamten nie podniósł głosu powyżej granicy pomruku. Nie wiadomo, do kogo mówił.
Iza stanęła w progu z butelką w ręku, pociągnęła jak staropolski furman. Prawie się nie skrzywiła.
– Nie stój w drzwiach – powiedział cicho. Posłała mu spojrzenie bez wyrazu, a potem obróciła się, bardzo powoli. Z niedowierzaniem patrzył, jak osuwa się na kolana, odkłada to, co miała w rękach, a same ręce składa przed piersiami, pochylając zarazem głowę.
Pomyślał, że sypialnia jest duża, a ładunki zakładał fachowiec, potrafiący osiągnąć dokładnie taki efekt, o jaki chodziło. Ale nie dlatego pozostał przy ścianie, nie próbując niczego robić.
Uświadomił sobie po prostu, że tak naprawdę nie wie, czego jej życzy i czy nieszczęśliwy wypadek z jakimś odłamkiem, którego nie powinno być, nie okazałby się najlepszym wyjściem.
Zdążył o tym pomyśleć, zanim zadzwonił telefon.
Rozdział 10
Ujście Wisły płonęło złotem i czerwienią, wylewającymi się z wąskiej szczeliny między zachodnim horyzontem a ciężką kopułą chmur. Zero wiatru. Dzień nie był lepszy od poprzednich, ale za to wieczór…
– Powiedz swojej mamie, że marnuje ten reumatyzm. – Monika, najwyraźniej też oczarowana, na oślep wiązała brudną sznurówkę, uśmiechając się do słońca. – Jest lepsza od starych górali. Faktycznie zmienia nam się pogoda. Hura. Już mi to błocko uszami wychodzi. I z praniem się nie wyrabiam.
– Nie widać – Dorota teatralnym gestem strzepnęła parę ziaren piasku z jej ramienia. – Gdybym cię nie znała, Zielińska, byłabym przysięgła, że właśnie skończyłaś się tarzać po krzakach z jakimś samcem.
– Marzycielka – uśmiech Moniki stał się melancholijny. – Najpierw trzeba zrzucić parę kilo. Tarzanie kosztuje. Nawet to krzakowe.
Chyba od tego upojenia nieodparcie romantycznym słońcem, omijającym miasto od tygodni, zapuściły się tak daleko na północ. Za basenem, w którym cumowała jakaś zardzewiała rosyjska łajba, Dorota ochłonęła i skręciła w las. Miała tendencję do intensywnego pocenia się, co w połączeniu z rumieńcami wyglądało koszmarnie – jej zdaniem. To jeszcze jeden argument za bieganiem po bezludnych zaroślach.
– Starzeję… się – zdobyła się na słaby uśmiech, przechodząc do marszu.
– Co chcesz? – tę charcicę stać było jeszcze na energiczne potrząsanie ramionami. – Lada chwila stuknie ci dwudziestka. To się i sypiesz.
Szły na przełaj przez las, kierując się ku wschodniej stronie półwyspu.
– U was też zmniejszyli gaz? – zainteresowała się w pewnym momencie Monika. – Bo nam bojler całkiem siadł. Herbata jeszcze, ale o kąpieli nie ma co marzyć.
– Pewnie ci… staruszek przykręcił – zażartowała Dorota. – Jak córka brudna, to się… nie puści. I czystość… zachowa.
– Jakbyś z miednicą powalczyła, też byś umiała świeże zapachy docenić. Oho, drogę widać.
Nazwa była na wyrost: wyszły na jedną z malowniczych alejek, którymi jeździły co najwyżej dziecięce rowerki, towarzyszące spacerowiczom. Oczywiście tego wieczora – tu, na wschód od lasu był już wieczór – dróżka świeciła pustką. Zmiana pogody przyszła zbyt gwałtownie: gdy wychodziły z domów, pachniało raczej ulewą. Dorota uświadomiła sobie, że prawdopodobnie są same. Może nie aż na całym Westerplatte, ale przynajmniej w tej części. Trochę dziwnie się z tym poczuła.
– Podobno to ten Drzycimski – podjęła wątek gazu Monika.
– Drzycimski?
– No, ten świr, co dzwonił do Trójki. Obiecał wczoraj, że rozwali jakiś rurociąg. A dziś gaz przykręcili.
– Aha, ten… Ale on się jakoś inaczej… Drzycimski to był w polityce. Nie pamiętam, minister czy coś takiego… Z brodą mi się kojarzy.
– Mój tata mówi, że ten też się przy polityce kręci. Ale brody nie ma. W telewizji dali zdjęcie. Z pudła, co prawda, więc potem mógł zapuścić.
– Facet z więzienia w polityce? – skrzywiła się Dorota. – Kurczę, trochę przeginają pałę. Jak ktoś nie umie kraść, to mógłby dać sobie spokój z polityką – zacytowała ojca.
– Biegniemy, zdechlaczko? Plażą?
W dole, pod piaszczystą skarpą, szumiały fale. Nie wiało, piasek był wilgotny, twardy. Dorota kiwnęła głową. Zeszły nad wodę i ruszyły szybkim truchtem.
Zaraz potem natknęły się na furgonetkę. Stała w miejscu, gdzie spotykały się zagony plażowego piasku, las i ścieżka spacerowa. Już w głębokim cieniu, przez co Dorota nie była pewna szczegółów. A te nagle zrobiły się ważne.
Omal się nie wyłożyła, gdy rzucone w prawo spojrzenie trafiło na mężczyznę w ciemnej wiatrówce. A dokładniej: na to, co układał wśród czupryn wydmowej trawy.
Oczywiście natychmiast je zauważył. Wydreptały zza kępy choinek, zbyt szybkie, by ujść uwadze, i za powolne, by skryć się za jakąś przeszkodą, nim przyjrzy im się dokładnie. Las się skończył, a najbliższe drzewa rosły właśnie za dróżką, przy której parkowała furgonetka.
Dorota na chwilę zapomniała o pożarze w płucach i bólu nóg. Chyba nawet przyspieszyła, co zakrawało na cud i oszołomiło Monikę do tego stopnia, że zatrzymała się i przez kilka sekund patrzyła z niedowierzaniem na plecy koleżanki.
Oczywiście dogoniła Dorotę, nim ta pokonała ćwierć dystansu, dzielącego je od następnego schodzącego ku morzu kawałka lasu.
– Koksu łyknęłaś? – zawołała, szczerząc radośnie zęby.
Dorota zwolniła. Po pierwsze – zryw kosztował ją całą rezerwę sił. Po drugie – właśnie straciła wiarę w sens tego, co robi. Nie uciekła przed Moniką, więc tym bardziej przed samochodem. No i, na koniec, nie mogła pogodzić mówienia ze sprintem.
– On… ten facet miał… miał rakietę. Pocisk! Do strzelania!
Dopiero teraz zdała sobie sprawę, jaki z niej słabeusz. Monika bez widocznego wysiłku wykonała piruet w biegu i przez chwilę sunęła obok tyłem.
– Co?
Przebiegły może sto metrów. To nic nie znaczyło. Facet mógł się pogubić, zawahać, upuścić kluczyki.
– To jakiś kawał? – Monika znów biegła przodem, choć raz i drugi obróciła się bez odrobiny dbałości o dyskrecję. Inna sprawa, że nie dało się inaczej. Były jak na patelni.
– Jezu… Nika, nie gap się. On naprawdę…
W udach miała watę, w łydkach ołów. Przed bieganiem nie brała nic do ust, ale i tak czuła, że lada moment zwymiotuje.
– Coś ci się… przywidziało.
Monice też zaczynało brakować tchu. Wraz z nadwyżkami tlenu uszły z jej organizmu zapasy niefrasobliwości. Może jeszcze się nie bała, ale była już blisko.
– Nie gadaj… Biegnij.
To ją musiało przekonać. Dorota nigdy nie poganiała. Biegły w ciszy, ścigane jedynie lękiem, szumem fal i mlaskaniem stóp o wilgotne podłoże. Wpadły do lasu całe i żywe. Przebiegły jeszcze kawałek, nim mniej zmęczonej Monice zaczął wracać rozsądek.
– Le… lepiej na przystań – machnęła ręką. Gęste zarośla przesłaniały ulicę Majora Sucharskiego, ale budynki i nabrzeże, gdzie zatrzymywały się statki białej floty, były tuż obok.
Dorota zastanawiała się trochę za długo: zdążyły wyjść na biegnącą poprzecznie drogę do portu. I na terenowego land-rovera Straży Granicznej.
Samochód toczył się powoli i bez trudu zahamował, kiedy przestraszona w pierwszej chwili Dorota skoczyła mu nagle przed maskę, wymachując chaotycznie rękami.
– Co jest? – siedzący obok kierowcy podoficer ograniczył się do opuszczenia i tak uchylonej szyby. – Chłopcy się zrobili niegrzeczni?
– Tam… – Dorota musiała zebrać wszystkie siły, by stać prosto i mówić w miarę wyraźnie. – Jakiś… łacet. Miał… miał rakietę.
– Tenisista was goni? – roześmiał się pogranicznik. Nie był najmłodszy i najszczuplejszy, ale był, i to się liczyło ponad wszystko inne. – No proszę, a mówią, że to sport elit.
– Ja bym tam przed tenisistą tak nie uciekał – wyszczerzył solidarnie zęby jego kolega. – Jakby co, to przynajmniej na alimenty takiego stać.
Monika pociemniała trochę bardziej, niż to wynikało z biegania. Dorota nie przejęła się. Nie miała siły.
– Ja… ja nie żartu… ję! – rozkaszlała się. – On naprawdę… To była taka mała… rakieta… Walizkowa. Słowo! Tam, przy plaży! Miał… furgonetkę. Białą. Taki stary mercedes albo coś.
– Rakieta walizkowa? No, to raczej nie merc. Bond nie jeździ byle mercem, a już starym w żadnym wypadku.
– Ale…
Śmiejąc się, kierowca zwolnił sprzęgło. Nim Dorota ochłonęła, wóz był przy zakręcie. Patrzyła za nim do końca, łudząc się jeszcze, że skręci w prawo. Ale oczywiście pojechał w lewo, ku miastu.
– Ale palanty – mruknęła Monika. Postały chwilę, po czym bez słowa ruszyły śladem samochodu. Wlokły się noga za nogą. Odzyskiwały siły. I chyba równowagę psychiczną. Kiedy dotarły do ulicy, Monika zapytała krótko:
– Na przystanek?
Autobus mógł przyjechać za chwilę albo za pół godziny, a to oznaczało czekanie przy trasie, którą musiała wracać furgonetka. Trudno o lepszą formę wyrażania wątpliwości.
– Nie wiem… może to jakiś instrument – mruknęła Dorota.
Przeszły kilkanaście kroków.
– A nawet jakby rakieta, to co? – wzruszyła ramionami Monika.
– No, nie przesadzaj. Facetowi z prawdziwą rakietą mogłybyśmy się nie spodobać.
– Ja nie o tym… Właśnie przyszło mi do głowy, że to może jeden z tych walniętych hobbystów. Wiesz, od modeli statków kosmicznych. Nad morzem takie ustrojstwo nikomu nie spadnie na łeb. – Parsknęła cichym, gorzkim śmiechem. – Ale głupie jesteśmy. Rakieta w walizce… Nic dziwnego, że się tak nabijali. Jak my maturę zdamy z takimi głowami?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: