Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– Może masz rację – przyznała. – Ale widziałam w telewizji takie coś. To służy chyba do niszczenia czołgów. Małe, grube, z ostrym czubkiem. I właśnie w takiej jakby walizce się je nosi.
– Małe, grube i ostre? – roześmiała się Monika, swobodnie wkraczając na jezdnię. – Czy aby nie mówisz o Krysce Muszaniec i jej wrednym języku? A w walizce też skończy. Mąż ją zarżnie i poćwiartuje, o ile znajdzie takiego frajera.
Dorota nie mogła nie parsknąć śmiechem. I pewnie na tym by się skończyło, gdyby obok przystanku nie dostrzegła granatowego samochodu z białym pasem.
Radiowóz stał przy niedużym pawilonie, zbudowanym rok temu i mieszczącym restaurację, która miała obsługiwać wycieczki patriotycznie nastawionej młodzieży szkolnej, ale żyła głównie z wyszynku. Przed i po sezonie zaglądali tu głównie robotnicy z Portu Północnego, a więc ludzie dość poważni, mający stałe źródło dochodu i właściwy tego typu elitom szacunek dla ładu społecznego.
– Chyba… a, co mi tam. – Dorota minęła wiatę przystanku i pomaszerowała na parking. Monika ruszyła za nią.
– Ja nic nie mówię – zastrzegła się. – Samochód widziałam; wszystko. Rób z siebie idiotkę na własne ryzyko.
Funkcjonariuszy było dwóch, lecz żaden nie zamierzał z nich pokpiwać. Dorota nigdy wcześniej nie rozmawiała z policjantem, więc szło jej nieskładnie, ale kiedy dobrnęła do małej, grubej i ostrej rakiety, mężczyźni popatrzyli po sobie i stało się jasne, że śmiechem raczej nie wybuchną.
– Nie gonił was? Nie wołał, nie odjechał? – zapytał starszy. Dziewczyny zgodnie, jak na komendę, pokręciły głowami. – Jest pani pewna, że to broń? Może kamera, teleskop…?
– Na ziemi? On to postawił tak – pokazała, kucając i ustawiając niewidzialny przedmiot między ubłoconymi adidasami.
– Możemy spisać wasze zeznania – oznajmił młodszy tonem, od którego powiało biurowym skrzypieniem, szelestem miliona papierów i stukaniem dziurkacza. – Tylko musicie nastawić się na parę godzin w komendzie. Straszny ruch się zrobił.
Dorota nie wiedziała, co o tym sądzić. Nie chciało jej się wierzyć w najoczywistsze: że chodzi mu o pozbycie się natrętnych interesantek.
– To znaczy… Ale pojedziecie tam? – zerknęła na wylot alejki.
– Właściwie to nie nasz rejon – powiedział młodszy. – Plaża to właściwie granica, a od pilnowania porządku na granicy jest Straż Graniczna. Mówiła pani, że to ich nie zainteresowało.
– No… właściwie to oni mi nie uwie…
– Więc i nas nie powinno – jakby nie dosłyszał jej słów. – Co innego, gdyby ten mężczyzna zachowywał się agresywnie. Albo palił ogień w lesie. Wtedy byłyby podstawy do interwencji. Ale tak… – wzruszył ramionami.
Dorota była prawie wdzięczna, kiedy z tyłu pociągnięto ją średnio dyskretnie za rękaw, a uśmiechnięta nieszczerze Monika wymruczała lakoniczne przeprosiny w imieniu ich obu. Czuła się trochę upokorzona, ale i zwolniona z obowiązku. Ona swoje zrobiła.
Wycofały się na przystanek i zaczęły rozmawiać o realnych problemach realnych ludzi. O maturze. Za odjeżdżającym do miasta radiowozem nawet nie popatrzyły.
* * *
Kiernacki przeczekał pięć serii popiskiwań. Potem schylił się i bez pytania o pozwolenie wyłuskał aparat z futerału przy biodrze Izy.
– Kurde, Iskra, ogłuchłaś? – Dopierała chyba w to nie wierzył, bo mówił zaskakująco cicho. – Jadą do was. Nie wiem, czy mnie przyuważyli, a będą tuż obok. Przykryj, jakby co.
– I nawzajem – powiedział, żałując, że to jeszcze nie era telefonii obrazkowej i nie widzi miny tamtego. – A gdyby wiali, spróbuj odciąć im odwrót.
Rozłączył się, zerknął na dziewczynę. Oczekiwał przynajmniej spojrzenia, niechby nawet wolnego od wahania, fanatycznie upartego. Nie doczekał się. Klęczała, wpatrzona w skazańca, i chyba się modliła, poruszając leciutko ustami. Cudnie.
Zostawił ją i skoczył do najbliższej sypialni. Trafił na pokój, od którego się zaczęło: ten z przestrzeloną szybą. We framudze też widać było rysę po kuli – Tomek zdążył dopaść broni – ale najgorzej dostało się przyokiennej ścianie. Ktoś wpakował w nią z tuzin pocisków, w tym dwa, które wcześniej przeleciały przez ochroniarza Wesołowskich.
Niedobrze. Skupienie za duże, zużycie amunicji też – to nie mógł być zwykły pistolet w rękach miotanego emocjami amatora. Może i amator strzelał, ale z automatu. Dziwne, jednak dopiero to odkrycie, odnotowane zresztą gdzieś na marginesie świadomości, uzmysłowiło Kiernackiemu, że dojdzie do prawdziwej walki, w której będzie musiał zabijać.
Zawrócił spod okna błyskawicznie: tył jakiegoś masywnego, chyba terenowego samochodu znikał właśnie za węgłem budynku.
Nim dobiegł do drzwi, skreślił Dopierałę z listy posiadanych atutów. Kapral był za południowym ogrodzeniem i do któregoś z narożników północnego miał ponad sto pięćdziesiąt metrów. Z tego dwie trzecie musiałby pokonać w polu widzenia jadących terenówką. Nawet jeśli mieli tylko pistolety, manewr byłby samobójczy.
– Jadą! – Zatrzymał się za progiem, oczekując jakiejś normalnej reakcji. Nic z tego. Zasada nieszczęść chodzących parami właśnie zaczynała się sprawdzać. Iza nie poruszała już ustami. Dłonie nadal kleiły się do siebie, ignorując leżący na podłodze peem. Gdyby znajdował się przy prawym kolanie, Kiernacki pewnie poświęciłby parę cennych sekund, by skoczyć i go złapać. Ale tam naturalnie stała butelka.
Pobiegł. Dopiero na dole pomyślał, że z piętra też można strzelać. Ale dobrze wybrał. Dół oznaczał mniej martwego pola i możliwość manewru w obie strony – i na piętro, i na zewnątrz. W przypadku długiego oblężenia, gdyby wszystko poszło źle, utrata parteru mogła się skończyć podpaleniem domu i definitywną klęską ukrytych na górze. Był żołnierzem, więc przyplątała się i myśl o większej szkodliwości ognia artyleryjskiego na wyższych kondygnacjach. Oczywiście należało zrobić wszystko, by nie musieć korzystać z tej przewagi dołu nad górą. To mogło się udać. Gdyby tamci okazali się pewni siebie i mało przezorni. Dopadł drzwi frontowych i przez chwilę wierzył, że tak właśnie jest granatowy ford zatrzymał się przed bramą w policyjnym stylu, omal nie podpalając traw tarciem opon, ale na tym skończyły się podobieństwa do efektownego wkraczania antyterrorystów. Dwaj mężczyźni w skórzanych kurtkach nie wyskoczyli z niego, a po prostu wysiedli. Nie próbowali się kryć, ręce zaś mieli puste.
Przyglądał im się przez wysoki, pionowy świetlik przy drzwiach. Wolałby okno: nie chciał zaczynać od tłuczenia szyby rękojeścią wista. Huk pękającej szyby mógł spowodować najróżniejsze reakcje. Mniejsza z tym, że zniweczy przewagę zaskoczenia. Gorzej, że tamci mogą się rzucić do ucieczki – a przecież strzelanie im w plecy nie wchodziło w rachubę. Żaden nie był w mundurze. Mogli nie mieć nic wspólnego z jatką w sypialni. Samo straszenie ich już było przestępstwem.
Zaczął przesuwać się w stronę kuchni. Miała parę dużych, otwierających się okien. Umieszczone na wprost bramy, na pewno przyciągały uwagę, ale zdążył pogodzić się z myślą, że jakkolwiek to rozegra, nie pójdzie mu łatwo.
Był w najgorszym z możliwych miejsc, czyli w drzwiach kuchni, gdy z zewnątrz dobiegł stłumiony odgłos pękającego szkła. I kto wie, czy nie ostrzejszy w brzmieniu kobiecy okrzyk:
– Na mordę, ale już! Jak który palcem ruszy…
Nie dokończyła. Ale nie to go przeraziło – okrzyk przeciął odgłos pojedynczego, karabinowego wystrzału.
Skoczył, odbił się biodrem od stojącej pośrodku kuchenki. Zabolało, ale odnotował to jedynie w pamięci. Dopadł okna, kiedy któryś z mężczyzn znikał między krzakami, a ford ruszał ostro, skręcając w otwartą bramę.
Trzeciego nie było widać, ale to musiał być ten z kluczami, manipulujący przedtem przy zamku. Mógł teraz być w paru różnych miejscach, lecz to nie on strzelał. Kiernacki potrafił odróżnić odgłos wystrzału z broni długiej, a ta z definicji nie mieści się pod kurtką.
Stanął w rozkroku, poderwał trzymany oburącz pistolet i po półsekundowym celowaniu pociągnął delikatnie za spust. Tylko raz.
Pocisk ładnie przeszedł przez szybę okienną i wybił sporą dziurę w tej drugiej, samochodowej. Odrobinę za wysoko, lecz przede wszystkim za bardzo w prawo. Kierowca skręcił gwałtownie.
Poświęcił następne pół sekundy i równie spokojnie strzelił po raz drugi. Tego było kuchennej szybie za wiele: posypała się wielkimi taflami, rozmazując obraz w najmniej stosownej chwili. Skoczył ku drugiemu oknu, raczej z myślą o poprawce niż uniku, ale kiedy ostatni kawał szkła rozprysł się nagle na długo przed zderzeniem z jakąś stałą przeszkodą, przypomniało mu się, że nie on jeden ma broń.
Kierowca musiał oberwać, lecz Kiernacki odżałował trzeci pocisk i wpakował go dla pewności w boczną szybę wpadającego na fontannę wozu. Potem, zgięty wpół, pobiegł ku drzwiom.
Kucał przy zlewie, kiedy przez okna posypały się kule. Dziesiątki.
Było gorzej, niż przewidywał. Ale jeszcze nie beznadziejnie.
Skupili się na kuchni. Po pierwszym odruchu strzelali rzadziej i mądrzej.
Zdążył dobiec do świetlika, nim wystrzelali magazynki i pochowali głowy, by gdzieś pod osłoną przeładować broń.
Klucznika w ogóle nie zauważył, za to ten drugi sam znalazł się na wprost lufy wista. Strzelił niemal bez zastanowienia. Efekt był taki, jak zazwyczaj bywa – szyba poległa, ale oddalony o czterdzieści metrów mężczyzna ocalał.
Na szczęście strzał był gorszy od złego i kula rozminęła się z niedoszłą ofiarą tak dalece, że chyba w ogóle nie odnotowano jej przelotu. Facet z peemem miał jednak pecha, wystrzeliwując ostatnią serię akurat wtedy, kiedy Kiernacki zyskał okazję naprawienia błędu. Strzelił i z radosnym niedowierzaniem dostrzegł efektowny rozprysk czerwieni pośrodku odskakującej w tył głowy.
Odskok. Był daleko, gdy wystrzeliwane powoli pociski zaczęły dziurawić sąsiedztwo drzwi. Karabin – bo to z niego strzelano – odezwał się za późno, by zagłuszyć myśl o przerwanym dziewczęcym krzyku.
Siedział w kącie z pistoletem na kolanach i próbował wmówić sobie, że to nie jego sprawa i nie jego problem. Że musi skupić się na sobie i tych dwóch na zewnątrz. Nie na zabitych i umierających.
Było cicho. Po czterech strzałach karabin zamilkł, peem Klucznika milczał już od dawna. Koniec pierwszej rundy, strony mogły ochłonąć, policzyć straty, zastanowić się nad przyszłością.
Nie miał ochoty robić czegokolwiek. Dom był duży, trudny do szybkiego spalenia. Czy do zablokowania dwiema lufami.
Zrobił, co należało. Wątpił, by tamci próbowali jeszcze raz. Co innego zgwałcić nastolatkę i udusić torbą foliową, wypruć trzewia jej matce czy nawet rozwalić zaskoczonych ochroniarzy, a co innego szturmować budynek, z którego strzelają, i to skutecznie. Prawdopodobnie głowili się teraz gorączkowo nad jednym: sposobem ucieczki. Ford skasował murek okalający fontannę, chyba zawisł na krawędzi basenu. Mógł być nie do ruszenia. No i utknął w miejscu, które łatwo ostrzelać z domu. Stanęli przed perspektywą pieszego odwrotu, a to już oznaczało poważne kłopoty.
Wiedział, co powinien zrobić. Ale nie potrafił. Nie potrafił wczołgać się na górę i sprawdzić, co z nią. Bał się tego, co znajdzie.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: