Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– Jakieś problemy? – zapytał jej kierowca, pochylając się ku opuszczonej po stronie pasażera szybie. Było ciemno i Dorota słabo go widziała. Aż nadto dobrze widziała jednak, że jest sam.
– No właśnie – otrząsnął się z zaskoczenia Olo. – Jakiś problem?
Dorota rozchyliła usta. Chciała krzyczeć, biec ku samochodowi. Ale stała w miejscu, sparaliżowana przekonaniem, że wszystko się powtórzy. Jeszcze jeden człowiek odwróci oczy, wyniesie się jak najdalej od cudzych kłopotów. Na Westerplatte nie było już bohaterów. Nie chciała kolejnego rozczarowania.
– To machorka? – zapytał dziwnym, trudnym do określenia tonem mężczyzna z furgonetki. Był starszy od Doda. Ale najwyraźniej nie wykorzystał tych lat, by zmądrzeć.
– Że jak? – Olo wyjął skręta, obejrzał odruchowo. – Ty, dziadek, o co biega? Chcesz czegoś?
– Od was? – kierowca jakby zastanawiał się chwilę. – Nie. Ale z paniami zamieniłbym słówko.
– Zjeżdżaj – mruknął równie jak on spokojny Dodo. Silnik postukiwał cicho, wystarczyło zwolnić sprzęgło. Jeszcze.
Dorota odnotowała z przerażeniem, że Kucyk dyskretnie przekazuje niskiemu łokieć Moniki i zaczyna przesuwać się ku tyłowi samochodu. Palce na jej łokciu zacisnęły się znacząco.
– To wy biegałyście nad morzem? – kierowca zignorował jednoznaczną sugestię. – Tam od strony portu?
Monika z wysiłkiem skinęła głową. Nadzieję jeszcze miała. I to nadzieja kazała jej wlepiać załzawione spojrzenie w półmrok szoferki.
Kucyk przemieszczał się powolutku, prawie niezauważalnie.
– Zastanawiałem się – kierowca przeniósł wzrok na Dorotę – czy pani nie przestraszyłem. – Nie była w stanie odpowiedzieć. – Niektórzy ludzie z byle czym gnają na policję…
– Sztachniesz się, dziadek? – zaproponował nieoczekiwanie Olo. Dorota zrozumiała, że decyzja już zapadła. I że powinna ostrzec kierowcę. Powinna. Ale nadal miały szansę wyjść z tego żywe.
– Nie palę – zignorował skręta kierowca. – To jak było? Dzwoniłyście na policję? Przepraszam, że zawracam wam głowy, ale…
– Mój ci nie smakuje? – zapytał spowolnionym głosem Olo.
– …to dla mnie ważne.
Patrzył Dorocie w oczy, teraz już z prawego, lepiej oświetlonego fotela. Nie był ani przystojny, ani brzydki, włosy miał krótkie i w ogóle wyglądał nijako. Ale w jego twarzy było coś, co budziło irracjonalną nadzieję. Chyba… chyba ten spokój.
Jak zahipnotyzowana pokręciła głową. A potem to zrobiła.
– Niech pan uwa…!
Jej własny jęk nie pozwolił jej dokończyć. Dodo miał w palcach prawdziwe imadło. Ale drugą, swobodną ręką zdołała wskazać Kucyka. Czy raczej miejsce, gdzie był przed sekundą. Bo teraz znikł.
– Nie? – kierowca jakby nie zauważył niczego poza ruchem jej głowy. – Nikt na mnie nie czeka? – wskazał palcem na południe i drogę do miasta.
– Jeszcze raz się odezwiesz – wyszeptał Dodo, przykładając usta do skroni dziewczyny – a obetnę ci ozorek i wyczyszczę nim cipę.
Nie wiedziała, czy przesądził strach, czy świadomość, że niczego już nie zmieni. W każdym razie nie powtórzyła okrzyku. Patrzyła ze zgrozą, jak za plecami kierowcy pojawia się ozdobiona kucykiem głowa i jak ta głowa odskakuje gwałtownie w tył.
Mało kto jeździ z zablokowanymi drzwiami. Kucyk musiał być bardzo zdziwiony, kiedy klamka wyśliznęła mu się z dłoni, a on sam odleciał aż na środek jezdni.
– Chcecie się przejechać? – obejrzał się w tamtą stronę kierowca. Furgonetką aż zakolebało, ale on nie wyglądał na poruszonego. – Niestety, wszystkich nie wezmę. Ale panie mogę.
Olo puścił Monikę, doskoczył do prawych drzwiczek. Tylko po to, by od razu zawrócić i złapać za włosy zrywającą się do ucieczki dziewczynę.
– Stój, kurwo! – wrzasnął. – Rusz się, to tak ci przypierdolę…
Po drugiej stronie Kucyk przestał się wieszać na klamce. Obaj posłali szefowi wyczekujące spojrzenia.
– No dobra – powiedział Dodo. – Nie jesteś głupi, koleś. Udało ci się, a teraz zjeżdżaj. Nic do ciebie nie mamy.
– Gracie, chłopcy? – dobiegł z szoferki opanowany, trochę nieludzki w swym spokoju głos. – Zaryzykujecie partyjkę?
– Co on nadaje? – Olo popatrzył z niedowierzaniem na Doda. – A myślałem, że to ja jestem nagrzany. Dziadek bredzi, jak Boga kocham.
– Ostatni raz daję ci szansę – wzruszył ramionami Dodo. – Pal gumy w tym rzęchu albo my was przypalimy.
Mężczyzna z furgonetki znów zaskoczył wszystkich – wysiadając. Było to tak sprzeczne z logiką podobnych sytuacji, że Olo cofnął się odruchowo.
– To się nazywa bieszczadzki poker – powiedział cicho kierowca. Stał obok uchylonych drzwi, nie patrząc w lewo, gdzie Kucyk, znów powolutku, obchodził przednią maskę. – Stamtąd pochodzę.
– Naprawdę? – przeciągnął zgłoski Dodo. – No proszę, i tak daleko sobie cmentarz upatrzyłeś.
– To łatwa gra. I tania. Nie trzeba kart.
Kucyk był już przed prawym reflektorem. Drzwi przysłaniały go tylko częściowo i Dorota nie mogła zrozumieć, dlaczego ten wariat kompletnie go ignoruje.
– Gra się tak – przybysz z południa odrobinę przyspieszył. – Jedna strona mówi: „Mam spluwę, jak ją wyjmę, to w każdego raz strzelę”. Druga deklaruje, czy wierzy, a potem ten, kto wygra licytację…
Kucyk skoczył, w biegu zwalniając ostrze sprężynowego noża. Liczył na zaskoczenie, więc nie próbował obiec drzwiczek, tylko dźgnąć pod nimi. Dostał drzwiami w twarz. Cios nie był mocny, ale szybki i Dorota nie zdziwiła się, widząc, jak pada na plecy, tuląc w dłoniach rozwalony nos.
Olo zrobił krok do przodu i znieruchomiał na widok wskakującej pod kurtkę dłoni kierowcy. Dodo pomyślał chwilę i też włożył rękę – w kieszeń dresowych spodni.
– Ostro pogrywasz – powiedział, nie wyjmując jej. – Ale przegiąłeś. Niby czemu miałbyś mieć spluwę? Pokaż, to uwierzę.
Kierowca lekko pokręcił głową.
– Nie zrozumiałeś. Cały urok polega na tym, że się nie pokazuje. To poker. Chcesz sprawdzić – płacisz.
– Zalewa – mruknął Olo. Wziął przykład z innych i też sięgnął do kieszeni. Dłoń wróciła z palcami sklejonymi obrączkami kastetu.
– Co wam chcieli zrobić? – zwrócił się do Moniki kierowca.
– Nie to, co tobie – Olo przeciągnął lewą dłonią po kastecie. – Tobie zrobię jajecznicę.
– Dobra, nie mam czasu – wzruszył ramionami człowiek z Bieszczad. – Puszczacie panie, ładnie przepraszacie, oddajecie swoje dowody, żeby policja się nie musiała przepracowywać. Albo do widzenia. Ty – wskazał Ola lewą ręką – stracisz jaja. Nie wiem, czy dam radę odstrzelić oba jedną kulą, ale jak nie chcecie grać, to też nie będę taki honorowy i poprawię drugą. Ty, łysol, jesteś tu szefem. Idziesz do piachu. A ten szybki – zerknął na jęczącego Kucyka – obejdzie się bez rzepki w kolanie. To jak? – Nagle zęby błysnęły mu w najpaskudniejszym uśmiechu, jaki Dorota kiedykolwiek oglądała. – Gracie?
Nie wyjął prawej dłoni. Nie poruszył się. Po prostu stał, a twarz wykrzywiał mu grymas, w którym było coraz mniej uśmiechu, a coraz więcej śmierci.
Dorocie mimo wszystko nie chciało się wierzyć, kiedy kastet z brzękiem upadł na chodnik.
– Pieprzę to – wymamrotał Olo. – Pieprzę.
– Jeśli nie macie dokumentów – przypomniał sobie kierowca – będę musiał was jakoś unieruchomić do przyjazdu policji. Lepiej, żebyście mieli duży bagażnik – zerknął na samochody. – Inaczej trzeba będzie po nóżce złamać. Albo i obie, bo widzę, że straszni z was twardziele. We trzech, z nożami, na dwie dziewczyny… Tak – kiwnął głową. – Po dwie będzie lepiej.
– Ty kutasie… – Dodo wyszarpnął dłoń, kciukiem zwolnił sprężynę. Muskularne ramię opasało szyję Doroty. – A co teraz powiesz?
Ostrze noża błyskawicznie oparło się o krtań dziewczyny. Stojący naprzeciwko mężczyzna nie próbował podejmować wyścigu. Dorota pomyślała ze zgrozą, że wcale się nie przejął.
– Łysy, łysy… – pokręcił głową jak ktoś, komu nie mieści się w niej naiwność rozmówcy. – Nie za dużo filmów? Co ci się wydaje – że teraz odłożę broń? Nie pomyślałeś, że ja tej laski w ogóle nie znam? – Dodo patrzył na niego, mrużąc oczy w wąskie szparki. – I nie zapłaczę się po niej z żalu? Że po prostu naszła mnie ochota komuś przypierdolić? Tobie na przykład?
– Mam ciachnąć? – zapytał cicho Dodo.
– Twój wybór. Powiem ci tylko, co zrobię, jak ją chociaż skaleczysz. Nie, żeby mi tak zależało. Ale zawsze trzeba ustalić jakieś reguły, nie? No więc najpierw przestrzelę ci nogi, żebyś nie wierzgał. Potem – lewa ręka dotknęła burty ładowni – wyjmę toporek. Zawsze go wożę, to przez to dzieciństwo w lesie. No więc wezmę go i ładnie cię oprawię. Mam też pasy do spinania ładunku, wiesz, takie z klamrami. Ścisnę, obetnę nogi. Znów ścisnę, obetnę ręce. Jak się zjawi karetka, to powinieneś żyć w najlepsze. Na pewno cię odratują.
– On jest… to świr – wykrztusił Olo.
– Będziesz miał głowę, kadłub i małego. Nie jestem taki, małego ci zostawię. Może jakaś litościwa pielęgniarka czasem zrobi ci trochę przyjemności, kto wie?
Gdzieś z oddali przyniosło wycie syren. Dorota pomyślała, że może nie doceniła klientów restauracji albo tych z autobusu. Ale przede wszystkim nie doceniła tego niepozornego faceta, który stał parę kroków przed nią i chyba zwyczajnie drapał się pod pachą. Bo był skuteczny. Nie chciało jej się wierzyć – ale naprawdę był. Nóż nie dotykał już jej gardła. Za bardzo drżał, a Dodo słuchał uważnie i wolał nie ryzykować przypadkowego draśnięcia.
Kiedy metal brzęknąl o płytę chodnika, zaczęła płakać.
* * *
Żelazne drzwi otworzyły się i w progu celi stanęła porucznik Izabela Dembosz. Pod pachą ściskała koc, w dłoni laptopa. Kiernacki dźwignął się na łokciu, uniósł brwi w niemym pytaniu. Nie odpowiedziała.
– Wizyta? Jak miło. Baczność, kapralu. Za moich czasów wojsko dźwigało tyłki, gdy oficer wchodził na salę.
Siedzący na przeciwległej pryczy Dopierała posłał mu nieokreślone spojrzenie, zerknął ku drzwiom, a na koniec, z wyraźnym ociąganiem, wstał.
– Spocznij – mruknęła Iza. – Dawno tu jesteście?
– Ja dawno. Ale kapral właśnie skończył spowiedź. To miłe, że tak dbacie o podwładnych, poruczniku. Zimno w tym pudle. Komputer też dla nas?
– Też – wymruczała. Minęła ich prycze, położyła laptopa na jednej z dwóch pozostałych, ulokowanych bliżej osłoniętego blachą okna. Sama usiadła na drugiej z kocem na kolanach. – O co pytali, Dopierała?
– Pewnie o to samo – wzruszył ramionami. – To naprawdę dla mnie? Koc znaczy… Mamy tu spać?
Nie odpowiedziała.
– A pan, kapitanie? Ile im pan powiedział?
Kiernacki pomyślał chwilę, po czym usiadł po turecku.
– Wszystko, co powinni widzieć – uśmiechnął się szeroko. – Nazwisko, stopień, numer służbowy.
– Proszę? – nie zrozumiała.
– Jeniec wojenny nie musi mówić więcej. Możecie zapewnić Zagrodę, że nie puściłem farby. Nie wiedzą, że to pod nim służę.
Spojrzała spode łba, podejrzliwie. Potem pytająco, na kaprala.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: