Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– Potok jest – Iza opuściła zabłoconą szybę. – Las też.
– Tu wszędzie pełno wody – mruknął ponuro Dopierała. – I lasu aż w nadmiarze. Nic dziwnego, że facetowi palma odbiła. Jak można żyć w takiej głuszy?
– Który to miał być numer? – zwróciła się do Kiernackiego.
– A co za różnica? – szczęknął klamką. – Widzisz gdzieś tabliczki?
Wysiadł i rozejrzał się po leśnej polanie. Kiedyś było tu pole, w każdym razie po tamtej stronie potoku. Chyba dawno – w niektórych miejscach, skąd przyroda wyparła człowieka wcześniej, wyrosły już drzewka wysokości mężczyzny. Przy wsparciu krzaków, bujnych traw i samosiejek zboża tworzyły niskopienną dżunglę, niewiele mniej dziką od porastającego górskie zbocza lasu bukowego. Tylko po lewej, przy samej wodzie, zachował się kawałek nieopanowanej przez naturę ziemi, który kojarzył się z porośniętym pojedynczymi chwastami gruzowiskiem wokół świeżo wzniesionego osiedla. Pewnie za sprawą barakowozu. Pojazd przypominał do złudzenia te używane niegdyś przez budowlańców, tyle że nawet z daleka wyglądał jak kupa spróchniałych desek, zdolnych rozsypać się od byle kopnięcia.
– Ładny dom – usłyszał nieco stłumiony głos dziewczyny. Odwrócił się i przyznał jej rację.
Budynek był stary, chyba przedwojenny, z gankiem, werandą i stromym, zakopiańskim dachem. Stał niemal pod drzewami i był bardziej podobny do jakiejś eleganckiej leśniczówki niż siedziby rolników. Ale kiedyś chyba nią był. Obok wzniesiono budynki gospodarcze, a na porośniętym pokrzywami i bzem podwórzu widać było gdzieniegdzie rdzawy ząb pługa czy pogięte pudło siewnika.
– Ciekawe. – Dopierała wziął przykład z pozostałych i wygramolił się z samochodu. – Ta dróżka wygląda, jakby nikt po niej nie jeździł.
Kiernacki kiwnął głową i ruszył w stronę zabudowań. Był przy furtce, kiedy dostrzegł doganiający go cień dziewczyny.
Furtka trzymała się na drucianej pętli – niżej była klamka, ale zrośnięta z resztą zamka w jedną bryłę rdzy.
– To nie może być ten dom – usłyszał cichy głos Izy. – Popatrz na szyby. W samochodzie mamy czyściejsze.
– Innego nie ma. – Nie bez trudu przeciągnął drut do końca zbutwiałej belki, pchnął furtkę. Natychmiast się zemściła, opadając i uderzając go w stopę. – Cholera.
– Mówiłeś, że staruszka miała ze sto lat. Może coś pomyliła. Zresztą nie mówię, że za jej czasów nikt tu nie mieszkał. Ale dziś… – Ignorując ją, zrobił kilka kroków w głąb podwórza. – Fajnie tu.
Stała pośrodku słonecznej plamy. Jej wzrok powolutku przesuwał się po krawędzi lasu, omszałych skałkach niewielkiego urwiska, kamiennych murkach usypanych może nawet przed wiekami, w trakcie karczowania puszczy i oczyszczania ziemi pod uprawę. Zalegającą polanę ciszę mącił jedynie szmer potoku. Nie było wiatru. Nic się nie poruszało.
Kiernacki zastygł, chłonąc widok. Na te parę sekund zrobiła się piękna.
– Co? – uniosła dłoń, dotknęła koniuszkami palców właśnie tego miejsca, gdzie nauczył się odnajdować rodzący się gniew, w którym niemal na trwałe zagnieździła się subtelna kpina i skąd wypływały na twarz rzadkie uśmiechy. – Pobrudziłam się?
– Nnnie – zawahał się. A potem, kierowany bezmyślnym impulsem, nagle zmienił zdanie. – To znaczy tak. Poczekaj…
Uniósł rękę, jak gdyby nigdy nic musnął palcami jej policzek.
– Musiałam jeść jak świnia – uniosła nieoczekiwanie wzrok. W miejscu, którego nie odważył się dotknąć, migotał odrobinę ironiczny, ale przyjazny uśmiech.
– Co? A… tak. To znaczy nie…
Odwrócił się, porozglądał demonstracyjnie. Iza prześliznęła się obok, weszła na podwórko. Krążyła po nim ostrożnie, zajrzała w zarośnięte brudem okna, zerknęła do obory. Było coś sarniego w jej ruchach i chętnie stałby tak godzinami, gapiąc się na nią, ale minął wygrzewającego się na masce Dopierałę i ruszył w stronę warzywnika. Dopiero kiedy odnalazł węższe miejsce i przeskoczył strumień, zdał sobie sprawę, co go zaintrygowało.
Pod barakowozem coś się ruszało. Odrapana buda stała w trawie zbyt wysokiej, by dostrzec jakieś szczegóły. Nawet brak kół, zastąpionych kamieniami, zauważył dopiero z bliska.
Lekki podmuch przyniósł nagle rozmytą zapachem ziół i strumienia woń rozkładu. Trochę typowej śmietnikowej kompozycji, ale dominował jeszcze mniej przyjemny odór wiejskiego czy biwakowego wychodka.
I rzeczywiście: za barakowozem, niemal przyklejona do jego ściany, sterczała z zielska krzywa sławojka ze zwisającymi smętnie drzwiami.
Przez chwilę przyglądał jej się z niedowierzaniem. Dom, choć chyba opuszczony, znajdował się w niezłym stanie i nie istniał żaden powód, by w jego sąsiedztwie stawiać tego typu obiekty. Przez Bieszczady przewalały się w sezonie rzesze turystów i bliżej oficjalnych szlaków można się było od biedy spodziewać takich harmonizujących z dzikim tłem ubikacji. No, ale to nie był szlak. Nie wytycza się ich przez środek czyjegoś pola. Nawet leżącego od lat odłogiem.
Resztek wątpliwości pozbawił go widok wyłażących spod barakowozu kur. Ptaki były przeraźliwie chude i uwiązane za nogi do podwozia.
Obszedł stadko i stanął przed nadgniłymi schodkami.
– Halo? Przepraszam…
Próbował trzy razy. Nic. Zyskał tyle, że dopatrzył się metalicznego błysku w uchu zrudziałej kłódki. Wyglądało na to, że nie tylko pod wóz, do kur, ale i do wozu ktoś czasem zagląda.
On też zajrzał. W środku było dość widno. Nie miał problemów z odnalezieniem tego najważniejszego.
Rozdział 14
Kolejka przy mapie – do tego doszło. Aż dwóch poruczników przebierało niecierpliwie nogami, czekając na dostęp do pudełka z tekturowymi żetonami. Co gorsza, zaczynało brakować i znaczników, i miejsca na niektórych fragmentach mapy. W najczarniejszych snach nie nawiedziła Zagrody wizja tak intensywnej wysypki, szpecącej kontur Polski.
– Jak z dubeltówki – przechwycił jego spojrzenie Grygorowski. Mijało południe, a oni musieli stwierdzić z goryczą, że nie są dużo mądrzejsi niż o świcie.
– To bez sensu – potrząsnął głową generał. – Dwanaście rozbitych ciężarówek między Szczecinem a Gdańskiem. Trzy na południe od Bydgoszczy. Sześć na Białostocczyźnie. Fałszywych alarmów nie liczę, bo to już cała Polska. Niech będzie, że przejechał się od granicy do granicy śladem ruskich tirów. Ale ta Rzeszowszczyzna…
– Daleko – zgodził się major. – I kierunek nie ten. Ale „p” w nazwie się zgadza. Podkarpacie. No i to jego strony.
Porównanie z dubeltówką nie było najszczęśliwsze. Znaczniki układały się daleko mniej regularnie i cała analogia sprowadzała się do tego, że było ich dużo. Któryś z młodszych oficerów odłożył właśnie słuchawkę, ruszył w stronę mapy.
– Gdzie? – Zagroda zdążył oduczyć się pytania „co?”.
– Między Przeworskiem a Jarosławiem, panie generale. Kierowca i wóz praktycznie nie ucierpieli. Ale droga też zablokowana. I podobno wybuch rozrzucił po okolicy jakieś mniejsze ładunki. Saperzy utknęli w korku, więc nic jeszcze nie wiadomo. Nikt nie próbował się do tego zbliżać; wstrzymali ruch i czekają.
– Równa trzydziestka – westchnął Grygorowski. – Miejmy nadzieję, że Drzymalski lubi okrągłe liczby i że to ostatnia. Ale te małe ładunki… Kasetowa broń domowej konstrukcji? Nigdy nie słyszałem… To trochę wyższy stopień wtajemniczenia.
– Nie powybuchały – zauważył generał. – Może za wysoki ten stopień jak na jego umiejętności.
– Oby. Gorzej, jeśli właśnie miały nie wybuchać. Niech pan pomyśli: ludzie nie zbliżą się do czegoś takiego. Jak się rozejdzie wieść, że byle gówno na jezdni może być małą miną… Pół kraju stanie.
Zagroda pokiwał w zadumie głową.
– Może tak byłoby lepiej – mruknął. – Kto wie…?
– Lepiej?
– To wojna, panie majorze. I chyba nadszedł czas, by politycy przyjęli to do wiadomości.
* * *
– Chyba znalazła. – Nadchodzący niespiesznie Dopierała wskazał łyżką do opon oddaloną o kilkadziesiąt metrów Izę. Od paru minut krążyła po okolicy, próbując wyszukać odpowiednie miejsce – jej telefon to łapał sygnał, to gubił.
Szczupła sylwetka najpierw zastygła, jakby zaskoczona, a potem zaczęła mimowolnie gestykulować wolnym ramieniem. Nie było pokrzykiwania do mikrofonu, co sugerowało, że po paru rykoszetach od okolicznych wzniesień docierająca do aparatu fala ma się nieźle.
– To co? – kapral uniósł łyżkę. – Prujem sejfa, szefie?
Mimo żartobliwej formy nie uśmiechał się. Zanim go posłano po narzędzia, też zajrzał przez szybkę w drzwiach.
– Nie wiem, naprawdę – westchnął Kiernacki. – Mam nadzieję, że ktoś to za nas załatwi.
Wymówił w złą godzinę. Dziewczyna gniewnym strzepnięciem wyłączyła telefon i ruszyła w ich stronę krokiem zdradzającym gwałtowne emocje.
– Nie mają odpowiedniej karetki! – rzuciła pełnym gniewu głosem, nim pokonała pół drogi do barakowozu. – A zwykła, bez napędu na cztery koła, ich zdaniem nie dojedzie! Palanty!
– Nie przyjadą? – upewnił się Kiernacki.
– Też masz problemy z polszczyzną? – Uniósł szybko dłonie w obronno-kapitulacyjnym geście. – Na co się gapisz, Dopierała? Miałeś rozwalić kłódkę.
Dopierała ruszył odruchowo ku schodkom, ale utknął już na pierwszym stopniu.
– Na upartego to będzie włamanie. Jest dom, kłódka… – powiedział lekko zatroskanym tonem.
– Tę budę nazywasz domem?
– Nie żyjemy w PRL-u – zauważył Kiernacki. – Żaden urzędas nie ma prawa narzucać wolnemu obywatelowi, jak ma wyglądać dom.
Pociemniała na twarzy. Kiernacki zasznurował usta, a kapral czym prędzej pokonał schody i zaczął manipulować przy skoblu.
Potrzebował paru sekund: drewno było słabe, przeżarte wilgocią. Schował łyżkę za pas i cofnął się, dając do zrozumienia, że uważa swój udział za zakończony. Dziewczyna zawahała się, ponieważ jednak nikt inny nie kwapił się z dawaniem dobrego przykładu, ominęła go i wkroczyła do barakowozu.
Pierwsze, co odczuł idący za nią Kiernacki, to chłód. Zaskakująco intensywny w wystawionym na działanie słońca drewniano-metalowym pudle. Inna sprawa, że dzień był raczej pogodny niż ciepły, a tu panowała wilgoć, jak w porządnym, średniowiecznym lochu.
Biorąc to pod uwagę, wóz właściwie nie śmierdział. Czuć było lekką woń stęchlizny i brakowało świeżego powietrza – nic poza tym. Podłoga, choć nadgniła i łuszcząca się, była czysta, podobnie jak szyby. Mały stół przykrywał arkusz porządnie wytartej ceraty, woda w miednicy wyglądała na przyniesioną niedawno ze strumienia, naczynia w kuchennym kącie lśniły.
Wszystko to nie miało jednak znaczenia. Wnętrze, którego umeblowanie składało się z beczki-pieca, koślawego stołu, szafki kuchennego pochodzenia i paru krzeseł, wypełnione było w zbyt małym stopniu i pierwsze spojrzenie nieuchronnie zatrzymywało się na dużym, małżeńskim łóżku.
Okryte kołdrą, leżało w nim coś, co nie należało ani do świata żywych, ani do krainy zmarłych – nieodparcie kojarzyło się z obrazem drutu kolczastego, pasiaków i zwałów nagich, wychudzonych ciał, spychanych buldożerem do zbiorowej mogiły. Mężczyzna, a może chłopak, był już tylko szkieletem obciągniętym papierowo bladą skórą, gotową lada moment rozedrzeć się pod naporem wyostrzonych chorobą kości. Grdyka stercząca z cienkiej niczym u gęsi szyi sprawiała wrażenie obcego ciała, przemocą wepchniętego w gardło – podobnie jak gałki oczne, osłonięte sinymi powiekami, nienaturalnie wielkie w nieckach oczodołów. Najkoszmarniejsze wrażenie robiła jednak skroń mężczyzny.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: