Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
Ale wtedy było już o kilka sekund za późno.
* * *
Najpierw nie mógł zasnąć, a potem rozległ się pisk domofonu. Był półprzytomny nawet po piątym czy szóstym sygnale, więc przyszło mu do głowy, że chyba spał.
Było ciemno. Całkiem. Nie żaden wczesny ranek – regularna noc.
Nie obudził się na dobre, idąc do przedpokoju. Na oślep, nie zapalając światła, wcisnął guzik. W doskonałej ciszy usłyszał odgłos szybkich, miękko stawianych kroków. Jakiś cholerny nocny sprinter. Przekręcił zasuwę i zmrużył oczy w obronie przed światłem.
– No to jestem.
Wpatrywał się przez chwilę tępo w bladą twarz nad czernią zapiętej pod szyję skórzanej kurtki. Z góry i boków rozmytą jasną plamę otaczały rozpuszczone włosy, pośrodku czerwieniła się jaskrawa krecha przesadnie umalowanych ust. Był w połowie ślepy. Jedno oko w ogóle nie chciało się rozkleić, drugie, suche jak pieprz, zdawało się wypełnione piaskiem.
– Proszę? – wymamrotał.
– Trzecia. – Kobieta postukała w przegub i dopiero to odblokowało jakąś zaklinowaną klapkę w mózgu Kiernackiego.
– O Jezu… To tylko zły sen. – Pod czaszką odskakiwały kolejne klapki, więc wbrew własnym słowom cofnął się. Na upartego mogłaby wejść. – Niech pani powie, że to zły sen.
– To zła jawa – uśmiechnęła się niewesoło. – Widzę, że nie jest pan gotowy. – Zerknęła wymownie pod nogi, na wycieraczkę, i powtórzyła starą kwestię: – Z panem to się umawiać…
Uśmiechnął się wbrew sobie.
– Tym razem też nie byliśmy umówieni – powiedział, walcząc z ziewaniem. Stał, na pół ukryty za krawędzią drzwi. Chroniły częściowo przed chłodem i spojrzeniami porucznik Dembosz.
– Mam zejść na dół i poczekać?
– A nie dałoby się zejść na dół i nie czekać?
Posłała mu uśmiech zatytułowany „zapomnij”. Westchnął i otworzył drzwi na oścież.
– Dam pani parę minut. Bez gwarancji zrozumienia. Nie uczyli pani na tej psychologii, że o trzeciej w nocy homo nie jest tak całkiem sapiens?
Weszła i zamknęła drzwi. Natychmiast zrobiło się całkiem czarno.
– Nie zarabia się paru tysięcy bez wysiłku.
– Pominęliśmy istotny etap – wzruszył ramionami, czego niestety nie miała jak odnotować. – Zapomniała pani spytać, czy chcę je zarobić.
– Uznałam, że zależy panu na Drzymalskim – mruknęła.
– Niby dlaczego ma mi zależeć?
Akurat teraz przydałoby się trochę światła. Mógłby stwierdzić, czy jest rozczarowana.
– Pamięta go pan – usłyszał spokojny głos. – Proszę nie mówić, że nie. Wczoraj nie było ciemno. Widziałam pańską reakcję. To nie było…
– Rany boskie, jest trzecia – jęknął. – Nie traćmy czasu. Czy powiedziałem, że nie pamiętam, kto to jest Drzymalski? Jasne, że pamiętam. Nie zapomina się takich gości. Tylko co z tego?
– Są dwie możliwości. – Chyba oparła się o drzwi. – Pierwsza, że pan go lubi. Druga, że jest panu obojętny albo darzy go pan antypatią. W przypadku pierwszym będzie pan chciał pomóc jemu. W drugim nie będzie pan odczuwał skrupułów, pomagając wojsku za godziwą opłatą.
Kiernacki zastanowił się.
– Logiczne – przyznał w końcu. – Jednego nie rozumiem… Co zamierzacie zrobić z Drzymalskim, że jego przyjaciel jest dla was równie użyteczny jak wróg?
– „Równie” to za mocno powiedziane. Chyba większości zaangażowanych w to osób bardziej odpowiadałby ktoś nieprzepadający za Drzymalskim. – Chwila ciszy. – To pański przypadek? Podobno trudny był z niego żołnierz.
– Pytanie za dziesięć punktów, co? – uśmiechnął się. – To dlatego przysłano po mnie aż psychologa? Żeby ustalił, w który róg lepiej dąć?
Nie oczekiwał odpowiedzi. A już na pewno nie takiej.
– Właśnie – potwierdziła tak spokojnie, że aż niefrasobliwie.
– To trochę nieładnie. Nie uważa pani?
– Moje opinie są bez znaczenia. Ale nawet gdyby… Nie rozumiem, co się panu nie podoba w takim podejściu. Nikt nie oczekuje, by postępował pan wbrew sobie. Chcemy, by zarobił pan te pieniądze w zgodzie z własnym sumieniem. Co w tym złego?
Szukał jakiś czas odpowiedzi. Ale była trzecia w nocy.
– Nie przeciągajmy – westchnął. – Mam propozycję. Pani mówi, co konkretnie mam zrobić, ja mówię tak albo nie, a potem… – utknął na chwilę – …no, najprawdopodobniej wracam do łóżka.
Nawet przez mrok wyczuł jej zdziwienie.
– Nie przesadza pan? – Oprócz niedowierzania w jej głosie była domieszka autentycznej złości. – To półroczna pensja. Nie targowałabym się na pana miejscu. I tak będą problemy z zaksięgowaniem takiego…
– Do rzeczy – upomniał ją łagodnie. – Co miałbym zrobić?
– Praktycznie nic – rzuciła gniewnie. – Opowiedzieć o nim. Jaki jest, co potrafi, jak myśli.
– Wy potrzebujecie jego żony – roześmiał się. – Ja mogę najwyżej powiedzieć, jaki czas miał na torze przeszkód. No więc miał najlepszy. A teraz żegnam. Państwo polskie jest biedne, a ja nie naciągam biedaków na zbędne wydatki.
Obrócił się na pięcie, wrócił do pokoju i usiadł na tapczanie. Było tu widniej – nie aż tak, by odczytać wyraz twarzy stojącej w progu dziewczyny, ale wystarczająco, by rozpoznać wymowę ruchów. Przypominała tygrysicę, którą tylko pręty klatki powstrzymują przed skokiem.
– To nie jest śmieszne – warknęła. – Na tym spotkaniu w Warszawie mają być członkowie rządu!
– O Jezus Maria – udał przestrach albo może nabożny szacunek. – A mój garnitur brudny i wymięty. I co ja na siebie włożę?
Przyglądała mu się morderczym wzrokiem.
– Niech pan uważa, kapitanie – mruknęła. – Bo jak tak dalej pójdzie, problem garderoby sam się rozwiąże. Pojedzie pan w mundurze.
– Hmm?
– Póki co, nie wyrzucili pana z korpusu oficerskiego. A gdyby nawet, to szeregowych też biorą do czterdziestego piątego roku życia. Więc załapie się pan jeszcze.
Kiernacki posiedział chwilę, a potem ostentacyjnie wyciągnął się na tapczanie i starannie przykrył kołdrą.
– Dobranoc, pani porucznik. Wesołej służby. Wychodząc, proszę zatrzasnąć drzwi.
Nie chciało mu się wierzyć, kiedy odwróciła się bez słowa i po prostu zrobiła to, co zasugerował.
* * *
Honker w barwach żandarmerii połyskiwał zza zarośli przy śmietniku. Bliżej, pod wierzbą, tkwił z rękami w kieszeniach jakiś kapral w mundurze polowym i bez nakrycia głowy. Obok, już właściwie w przedsionku klatki schodowej, tęgawy cywil wykorzystywał plecy sierżanta wojsk lądowych w charakterze mobilnego biurka, wypisując coś z bolesnym wyrazem twarzy. Dalej, skryty za ścianką, stał ktoś w dżinsach i białych skórzanych tenisówkach. Do tego należało zapewne dodać dwóch policjantów z prewencji: trzymali się z boku, ale chyba nie przypadkiem ucinali pogawędkę na tym akurat kawałku osiedlowego chodnika.
Kiernacki zwolnił, nie zatrzymał się jednak ani nie wykorzystał ostatniej okazji, by skręcić w bramę i zniknąć. Nadal nie chciało mu się wierzyć. Poszedł dalej, niedbale kołysząc torbą z połówką chleba.
– Oto i nasza zguba – powiedziała głośno i wyzywająco właścicielka dżinsów i tenisówek, wychodząc na środek chodnika. – Ładnie tak trzymać ludzi pod drzwiami?
Kiernacki posłał jej uprzejmy uśmiech i stanął dwa kroki przed formującym się komitetem powitalnym.
– Nie jest pan czasem ze Służby Więziennej? – zerknął na grubego cywila. – Dodać strażaka i mielibyśmy komplet mundurowej budżetówki. Co za widok…
Gruby zmierzył go nieżyczliwym spojrzeniem, po czym wręczył wypełniany uprzednio dokument.
– Niech pan podpisze. To pokwitowanie odbioru.
Kiernacki wziął długopis od sierżanta, złożył podpis i oddał grubemu wszystko z wyjątkiem wezwania. Nie musiał czytać, by wiedzieć, co to jest. Sierżant i cywil – tak naprawdę oficer lokalnego WKU – kiwnęli głowami w kierunku pani porucznik i odeszli. Kiernacki pomyślał, że urządzono im pobudkę niemniej brutalną niż jemu i że popularność niejakiej Dembosz gwałtownie w stargardzkim garnizonie maleje.
– Co tam napisali? – zwrócił się z przyjaznym uśmiechem do sprawczyni całego zamieszania.
– Czytać pan nie umie?
– W moim wieku… – westchnął ze starczą melancholią. Jej usta, wciąż czerwone niczym świeża rana, zwęziły się i pewnie pobladły pod warstwą szminki. – Oczy już nie te.
– Śmieszne – wzruszyła ramionami. – A teraz do samochodu.
Kapral wyjął z kieszeni ręce, odwrócił się i ruszył w kierunku osiedlowej uliczki. Honker, uzupełniony przedstawicielami WKU, wystartował spod śmietnika i odjechał.
– To nie ten? – wskazał go spojrzeniem Kiernacki.
– Tym – wycedziła – dojechalibyśmy na wieczór. A tak spóźnieni będziemy tylko marne cztery godziny.
– Uwzględniła pani pakowanie się? – Konsekwentnie podtrzymywał uśmiech.
– Miał pan czas od trzeciej. Trzeba było wcześniej o tym pomyśleć. Idziemy – machnęła kciukiem za siebie, w stronę kaprala.
Kiernacki wyjął z kieszeni i rozprostował otrzymany przed chwilą papier.
– Tu jest napisane – oznajmił triumfalnie – że mam się stawić o 6.30.
– No i…?
– Jest 6.48. Po terminie – wyjaśnił. – Powinienem iść na WKU i wyjaśnić sprawę. Ktoś zamożniejszy pewnie by pojechał, ale biedny nauczyciel, którego nie stać na bilet, o taksówkach nie mówiąc…
W końcu ją rozzłościł. W jej twarzy poczerwieniało wszystko prócz ust i oczu. Te ostatnie – trudno uwierzyć – zrobiły się jeszcze bardziej niebieskie.
– Jego zastrzelą – wycedziła – a pan nie dostanie złamanego grosza. Tak się to skończy. Proszę bardzo, róbmy sobie jaja.
Pod policyjnymi czapkami brwi powędrowały ku daszkom. Kiernackiemu uśmiech zastygł na ustach.
– Zastrzelą? – powtórzył z niedowierzaniem. – Mówi pani o…?
Nie słuchała. Wykonała bardziej piruet niż zwrot na pięcie i wydłużonym z wściekłości krokiem ruszyła w stronę ulicy.
Stał jeszcze przez chwilę, ignorując pytające spojrzenia policjantów, a potem powlókł się jej śladem.
Rozdział 5
Imponujących rozmiarów stół wykorzystano w znikomym procencie. Na honorowym miejscu, pod zdobiącym ścianę orłem, leżała samotna teczka na dokumenty. Jej właściciel stał pod oknem, wpatrzony w korony obsypanych świeżą zielenią drzew. Miał czterdzieści kilka lat, ale dzięki szczupłej sylwetce i krótko obciętym włosom wyglądał młodziej. Był ubrany w garnitur, którego klasy Kiernacki nie potrafił ocenić, ale wiedział, że nie kupiono go na wyprzedaży. Ludzie z pierwszych stron gazet nie noszą byle czego.
Czterdziestolatek siedzący w cieniu palmy też nie oszczędzał na garniturach. Trzeciego i najstarszego z obecnych ubranie nie kosztowało nic. Generałom mundury funduje państwo.
Kiernacki nie bez satysfakcji odnotował, że na widok zdobionych zygzakami naramienników kolana i pięty porucznik Dembosz skleiły się, a plecy zastygły w idealnym pionie. Nie musiał wysilać talentów mimicznych, by okazać, jak dalece nie czuje się podwładnym tych ludzi. Na tle wyprężonej dziewczyny, nawet zwyczajnie stojąc, wyglądał wyzywająco jak lider pacyfistów.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: