Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Название:Chorangiew Michala Archaniola
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Chorangiew Michala Archaniola - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
- Jeden zero dla polskiego Specnazu - rozległ się ten sam głos, co przed chwilą. Tym razem już bez kpiny.
Przygaszono światło i na ściennym ekranie puszczono film dokumentujący walkę. Obserwując odtwarzane w zwolnionym tempie sekwencje, zauważyłem, że nóż przeciwnika zahaczył lekko o moją koszulę. Zapewne w realnej walce skończyłoby się to solidną raną.
- Polak został ranny, ale dałby radę dokończyć swoją kontrę - orzekł niski, przysadzisty grubasek. - To było tylko powierzchowne cięcie. Jeden zero dla polskiego Specnazu - potwierdził.
Nikt nie zaprotestował. Zaszurało odsuwane krzesło i na środek wyszedł zwalisty, niemal dwumetrowy mężczyzna. Bez słowa podniósł atrapę i przyjął pozycję do walki. W starciu na noże siła fizyczna nie ma żadnego znaczenia, liczą się tylko szybkość i precyzja. Przeważnie nadmierna masa mięśniowa ogranicza refleks, jednak zawsze istnieją wyjątki od tej reguły. Mój nowy przeciwnik poruszał się z gracją tancerki. Broń ukrywał za plecami, uniemożliwiając mi stwierdzenie, jakim chwytem ją trzyma. Wyprowadzane z takiej pozycji ataki były nieco wolniejsze, ale za to bardziej zaskakujące. Krążyliśmy wokół siebie przez kilka minut. To także była walka, egzamin z cierpliwości i zimnej krwi. Ktoś, kto atakował pochopnie - przegrywał. Tym razem ja przerwałem ten taniec, spróbowałem podciąć Rosjanina nagłym, zamiatającym kopnięciem. Bezskutecznie - błyskawicznie przerzucił ciężar ciała na drugą nogę. Skontrował, mierząc w szyję. Po chwili odskoczyliśmy od siebie, każdy z nas zarobił cięcie w przedramię. W rzeczywistości walka na noże rozstrzyga się w ciągu paru sekund. Nie każdy, kto nosi przy sobie nóż, potrafi się nim posługiwać - wygrywa lepszy. Nieprzyjemnie robi się dopiero wtedy, gdy obaj walczący wiedzą, jak używać ostrza. Kiedy zaatakował po raz kolejny, uderzając w okolice mojego obojczyka, odruchowo uniosłem ręce. Błyskawicznie zadane boczne kopnięcie odrzuciło mnie w tył. Upadłem, wykonując przewrót, aby osłabić impet ciosu. Nie wstając z klęczek, rzuciłem się w jego kierunku. Niemal mnie dopadł, jednak byłem minimalnie szybszy. Opierając się na jednej ręce, dźgnąłem go w podbrzusze.
- Punkt - ogłosił grubasek. - Dwa zero dla polskiego Specnazu.
Podniosłem się, ciężko dysząc, dotknąłem żeber - bolały. Splunąłem ukradkiem w dłoń, na szczęście w ślinie nie było krwi.
- Ostatnia runda - zadecydował korpulentny komentator.
Olbrzymi komandos podał mu atrapę.
- Może pan, profesorze - zaproponował.
- Kiedy chyba nie uchodzi… - Zaczerwienił się nazwany profesorem grubas.
Przyjrzałem mu się z namysłem - wyglądał na kogoś, kto ma kłopoty z wejściem na trzecie piętro.
- W takim razie bez noża? - namawiał pokonany przeze mnie Rosjanin.
- To już bardziej, ale…
Grubasek spojrzał niepewnie na niedźwiedziowatego pułkownika.
- Niech pan to zrobi, Aleksandrze Dymitrowiczu - skinął tamten. - Bez noża. To częściowo wyrówna szanse.
Korpulentny mężczyzna o pucołowatych policzkach wyszedł na środek sali. Wyglądał na jakieś sześćdziesiąt lat.
- Naprawdę mam z nim…? - spytałem niepewnie.
- Naprawdę - odparł pułkownik.
Wzruszyłem ramionami i zaatakowałem. Obrona przed nożem bez broni to mit. Może się udać tylko w wypadku, jeśli nożownik jest absolutnym nowicjuszem i zaatakuje eksperta. Ja nie byłem nowicjuszem. W ostatniej chwili przerzuciłem nóż do drugiej ręki, uderzyłem podstępnym pchnięciem w pachwinę. Gdybym trafił, spowodowałoby to przecięcie tętnicy udowej i śmierć z wykrwawienia. Oczywiście w realnym starciu.
Ocknąłem się w kącie pomieszczenia. Mój nóż leżał kilka metrów dalej, ręka, którą zadałem cios, zdrętwiała mi po łokieć. Przez dobrą chwilę musiałem sobie przypominać, gdzie się znajduję. Grubasek naciskał jakiś punkt na mojej skroni…
- To minie - zapewnił. - Zaraz poczujesz się lepiej…
Popatrzyłem na niego z niedowierzaniem, nawet nie zauważyłem, co się stało.
- Jak pan to…
- Zaraz puścimy film - powiedział, pomagając mi wstać.
Z napięciem wpatrywałem się w ekran. Mój atak był perfekcyjny i idealnie skoordynowany, nie popełniłem żadnego błędu. Przerzucając nóż z ręki do ręki, nie opuściłem wzroku w dół, patrzyłem w oczy przeciwnika. Kiedy atrapa znajdowała się dosłownie o milimetry od wydatnego brzucha mojego adwersarza, ramię grubaska drgnęło, odrzucając w bok ostrze, rozluźnione palce drugiej dłoni strzepnęły mój nadgarstek, uderzyły w klatkę piersiową i szyję. Z niedowierzaniem obserwowałem, jak nóż ląduje na podłodze, a ja lecę w tył niczym kopnięty przez konia.
- Kim pan, do licha, jest? - wymamrotałem. - Czarownikiem?
- Profesor jest jednym z instruktorów w szkole Kadocznikowa - wyjaśnił pułkownik.
- Sistiema?
- Tak, sistiema - potwierdził z uśmiechem.
Westchnąłem i popatrzyłem znowu na grubaska. Z jeszcze większym niedowierzaniem niż przed chwilą - zdecydowanie nie wyglądał na eksperta walki wręcz, ale fakty mówiły same za siebie. Sistiema była oryginalną, rosyjską konstrukcją. Powstała w niejasnych okolicznościach, z połączenia sekretnych technik chińskich mistrzów i koncepcji biomechaniki ruchu człowieka zawartych w Teorii zręczności Bernsztajna. Zapoznawano z nią jedynie elitę wojskową Rosji. Jak się właśnie przekonałem, w krążących o niej plotkach nie było cienia przesady…
Niedźwiedziowaty pułkownik pożegnał się, poklepując mnie serdecznie po plecach, a po chwili wznoszono już pierwszy toast - na moją cześć. Po reakcjach biesiadników widziałem, że docenili jakość wyprodukowanej przez wiejskiego alchemika wódki. Treść odbitej na etykietkach pieczątki wywołała powszechną wesołość, rozległy się głosy, że trzeba zabrać wódkę tym, którzy nie są z GRU… Zastanawiałem się właśnie, kiedy będę mógł porozmawiać z kimś kompetentnym o współpracy Specnazu z polskimi służbami, gdy dosiadł się do mnie niewysoki major. Wśród baretek na jego mundurze zauważyłem kilka odznaczeń nadawanych tylko za akcje bojowe.
- Derbulin - przedstawił się. - Nikołaj Piotrowicz Derbulin. Dla ciebie Misza. Czego ci potrzeba? - zagadnął.
Mój rozmówca miał już porządnie kryształowe oczy, ale nie wyglądał na pijanego.
- Masz na myśli współpracę…? - zawiesiłem głos.
- Dokładnie - potwierdził.
- Zależałoby nam na przećwiczeniu pewnych procedur z udziałem, czy może nawet pod kierunkiem, ludzi, którzy brali udział w walce. Chodzi o takich, którzy będą mogli dorzucić komentarz na bazie swojego doświadczenia. Wyjaśnić pewne sprawy, rozwiać wątpliwości. Ewentualnie przedstawić nowe, lepsze rozwiązania.
- A „stoliczku, nakryj się” albo „kijów samobijów” nie chcesz? - spytał z ironią. - Niby dlaczego mamy się z wami dzielić doświadczeniem? Przekazywać wiedzę, którą zgromadziliśmy za cenę życia wielu naszych?
Mówił takim tonem, że nie mogłem poznać, czy mnie podpuszcza, czy myśli serio. Nagle poczułem zmęczenie.
- Nie wiem, co powiedzieć - mruknąłem. - Nie jestem dyplomatą, w zasadzie nikogo nie reprezentuję, znalazłem się tu przez przypadek. Komuś wpadło do głowy, że dobrze będzie, jeśli tutaj przyjadę - wyjaśniłem, widząc jego uniesione brwi. - Z tym „polskim Specnazem” to bujda, czasem prowadzę dla nich jakieś wykłady, to wszystko. - Wzruszyłem ramionami.
- No, pomysł był dobry - przyznał. - Znaczy to, żebyś przyjechał, dogadamy się jakoś.
- A konkretnie?
- Przeprowadzisz parę kursów, wiesz, tych cybernetycznych, to ciekawa koncepcja. No i pokażesz nam co nieco na treningu. Nie, nie jesteś jakiś nadzwyczajny - roześmiał się, widząc moją minę. - Wygrałeś dwa razy, bo cię zlekceważyliśmy. Mamy wielu lepszych nożowników, ale zauważyłem, że znasz ciekawe techniki.
- To hiszpańska i japońska szkoła noża - wyjaśniłem.
- O to, to! - Pokiwał z aprobatą głową. - Nie zaszkodzi nauczyć się czegoś nowego. To może ocalić życie kilku chłopcom. Wtedy się odwdzięczymy. No i mógłbyś czasem podrzucić trochę wódki, jest znakomita…
- Zgoda na wszystko, ale z alkoholem mogą być problemy.
- Zapłacimy, ile trzeba.
- Jeszcze chwila i dostaniesz po ryju, Misza - powiedziałem zimno. - Nie chodzi o pieniądze.
- Przepraszam. - Major klepnął mnie w ramię. - Bez urazy.
- Tę wódkę wydestylował pewien alchemik, jest w niej - zawahałem się - dość specyficzny składnik. Bez niego nie będzie wódki. Poprawia smak i działa wręcz zdrowotnie.
- No prawda - przytaknął. - Wypiłem litr i nic. A normalnie to na tym etapie czuję się już trochę nie tego… Uwaga, panowie! - Mój rozmówca wstał i podniósł rękę, prosząc o ciszę. - Gorzałka, którą nas poczęstował Janusz Pawłowicz, ma walory zdrowotne - ogłosił.
Odpowiedział mu spontaniczny aplauz.
- A ja się zastanawiałem, czemu mi tak smakuje? - powiedział któryś. - A to po prostu organizm rozpoznał lekarstwo i chciał więcej.
Jeden z żołnierzy zawrócił spod drzwi.
- Myślałem, że mam dosyć na dzisiaj, ale jeśli to leczy, to jeszcze wypiję. O zdrowie trzeba dbać.
- Tyle że niedużo zostało - zauważył smętnie mój znajomy z sumiastymi wąsami.
- I tu jest drobny problem - stwierdził major. - Aby wyprodukować tę wódkę, trzeba rzadkiego składnika. Mianowicie… - spojrzał na mnie wymownie.
- Chodzi o materia prima - dopowiedziałem, wstając. - To coś, co wytwarzają alchemicy.
- Alchemicy dzisiaj? - spytał z powątpiewaniem wąsaty.
- Dowód masz przed sobą - zauważyłem łagodnie.
- No fakt - przyznał, degustując.
- Niestety, ten składnik jest trudny do zdobycia - kontynuowałem. - Mało kto zajmuje się dzisiaj alchemią, a niewielu alchemików potrafi otrzymać materia prima. Pewne składniki trzeba uzyskiwać na wiosnę i w lecie, tak więc następna partia wódki będzie dopiero w przyszłym roku, chyba że coś się znajdzie wcześniej…
- Więc gdybyśmy znaleźli trochę tej materii, to można by wódkę teraz? - upewnił się major.
- Oczywiście - potwierdziłem. - W ciągu kilku tygodni. Jednak zdobycie tego składnika jest prawie niemożliwe.
- Dla desantu nie ma zadań nie do wykonania - oznajmił twardo, cytując motto rosyjskich sił specjalnych.
Rozległy się oklaski. Usiadłem zadowolony. Gilbert trochę mnie nastraszył, prognozując syndrom abstynencki, wolałem mieć pod ręką następną dawkę preparatu, zanim do niego dojdzie. Rosja to ogromny kraj, skoro w Polsce można znaleźć praktykujących alchemików, to dlaczego nie tu? Dla kogoś z zewnątrz byłoby to szukanie igły w stogu siana, ale dla Rosjan… Mogłem się założyć, że teraz Specnaz przeszuka kraj od Syberii po Kamczatkę. Strzeżcie się, alchemicy…
* * *
Wracaliśmy samolotem. Spałem niemal przez całą drogę, Anton także - byliśmy wykończeni. Przez tydzień ćwiczyliśmy w podmoskiewskim centrum. Wieczorami miałem wykłady. Zdarzało się, że treningi trwały po dziesięć godzin. Myślałem, że pokażę kilka technik na wyłożonej matami sali, w wygodnym stroju i obuwiu. Nic z tych rzeczy, ćwiczyliśmy walkę nożem w pełnym rynsztunku, z karabinami i w kamizelkach kuloodpornych. W wąskich korytarzach, na klatkach schodowych, w piwnicach. Jeden na jeden i kilku na jednego. Pierwszego dnia sromotnie przegrałem niemal wszystkie pojedynki, nie potrafiłem poruszać się z pełnym wyposażeniem. Później było już trochę lepiej, nieco częściej wygrywałem niż przegrywałem, co podtrzymywało złudzenie, że jestem instruktorem. Nikt co prawda nie traktował mnie z góry, Rosjanie mnie zaakceptowali, ale miało to też swoje złe strony. Każdy dzień zaczynał się od piętnastokilometrowej przebieżki na rozgrzewkę. Dwa razy zaliczyłem morderczy „marszbrasok”, jak wszyscy inni… Miałem posiniaczone żebra, nadwerężone ścięgno w nodze, mnóstwo zdartej skóry i siniaki na plecach. Te ostatnie zostały mi po zajęciach z zakresu walki wręcz, które odbywały się - a jakże! - na schodach. Czasem miewam ciągoty militarne, lubię sobie postrzelać czy poćwiczyć z żołnierzami, jednak to, co zaserwował mi rosyjski Specnaz, wyleczyło mnie z takich zachcianek na długo. W dodatku miałem świadomość, że moi nowi kumple ćwiczą dużo intensywniej. Biorąc pod uwagę, że zawsze uważałem się za sprawnego fizycznie, było to dołujące…
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: