Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Название:Chorangiew Michala Archaniola
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Chorangiew Michala Archaniola - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
Na lotnisku w Warszawie humor poprawił mi się zdecydowanie - zauważyłem Annę. Początkowo myślałem, że przyjechała z jakąś sprawą do Antona, ale zostałem szybko wyprowadzony z błędu. Anna przywitała się serdecznie z moim towarzyszem, lecz zaproszenie do jej samochodu otrzymałem tylko ja.
- Może pojadę z wami? - marudził Anton, obracając niezdecydowanym gestem bilet do Krakowa.
- Nie pojedziesz - ucięła.
- No tak - burknął. - Rasizm i dyskryminacja. Gdyby się Oleg dowiedział… - W oczach błysnęły mu złośliwe ogniki.
- Już wie - odparła, krzywiąc się, Anna. - On zawsze za dużo wie…
- I co?
- I nic. Jestem dużą dziewczynką.
Anton uniósł wymownie brwi, ale nie skomentował tego stwierdzenia. Machnął nam na pożegnanie dłonią i powlókł się w stronę baru.
- Kto to jest Oleg? - spytałem już w samochodzie.
- Starszy brat.
- Dzięki, że odwozisz mnie do domu.
- Nie odwożę cię do domu. Przynajmniej nie do twojego. Słyszałam, że masz jeszcze dwa dni wolnego?
- Co proponujesz? - Odchrząknąłem niepewnie.
- Kolację połączoną ze śniadaniem i nie będziesz musiał spać na kanapie w salonie… Zamknij usta, bo ci mucha wleci - dodała po chwili z uśmiechem.
- Jestem strasznie poobijany… - urwałem, nie wiedząc, co powiedzieć.
- Nie sądzę, żeby nam to w czymkolwiek przeszkodziło - odparła trzeźwo. - W końcu jesteśmy ze Specnazu…
Miała rację. W niczym nam to nie przeszkodziło.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Kiedy jak co dzień wpadłem po wykładach do gabinetu Davidoffa, profesor zajęty był rozmową z wysokim szpakowatym mężczyzną o regularnych, nieco słowiańskich rysach. Nieznajomy sprawiał wrażenie osoby przywykłej do wydawania rozkazów, choć nie było w nim cienia pretensjonalności.
- Henri de Becque - przedstawił go Rosjanin. - A to mój uczeń, doktor Korpacki.
Uścisnąłem szczupłą, suchą dłoń, skłoniłem się lekko.
- Wiele o panu słyszałem - powiedział z uśmiechem de Becque.
Mówił powoli, jakby z trudem odnajdując polskie słowa, w jego głosie słychać było wyraźny francuski akcent. Spiorunowałem wzrokiem Davidoffa i westchnąłem cierpiętniczo.
- Niech pan nie zwraca uwagi na profesora. On uwielbia roznosić ploteczki - odparłem, przechodząc na francuski.
Za moimi plecami rozległo się groźne chrząknięcie. Odwróciłem się gwałtownie.
- Nie przejmujcie się mną zupełnie - burknęła zgrabna, wyglądająca najwyżej na dziewiętnaście lat dziewczyna.
Mówiła po polsku niemal bezbłędnie. Bujne, ciemne włosy miała zebrane w kitkę, piwne oczy patrzyły czujnie spod długich, gęstych rzęs. Ładniutka buzia miała nieco nadąsany wyraz, na skroni formował się wyraźny siniak. Mimo pozorów nonszalancji siedziała na samym brzeżku fotela, nerwowo kiwając drobną, obutą w sandałek stopą.
- Spadłaś z roweru? - spytałem, odruchowo dotykając guza.
Gniewnie odepchnęła moją rękę.
- Nie jeżdżę na rowerze - warknęła.
Nie zwracając na nią uwagi, podszedłem do biurka Davidoffa.
- To powinno gdzieś tu być… - wymamrotałem. - O, jest!
Zmoczyłem lekko dłoń i posmarowałem skroń dziewczyny.
- Spokojnie! - zawołałem, widząc, że zaciska pięści. - Ten płyn uśmierzy ból.
- To jakieś lekarstwo? - zainteresował się de Becque. Na jego twarzy zastygł wyraz rozbawienia pomieszanego z oburzeniem.
- Coś w tym rodzaju, używa się tego w treningu karate. Likwiduje szybko bolesność i siniaki.
- To moja córka Julia - wyjaśnił, widząc moje pytające spojrzenie. - Myślę, że będzie się wam dobrze… współpracowało.
- Współpracowało?!
- Chciałem cię prosić… - zaczął Davidoff.
De Becque powstrzymał go ruchem dłoni i Rosjanin zamilkł posłusznie. Niewątpliwie byli przyjaciółmi, choć wyglądało na to, że to właśnie de Becque dominuje. Zdziwiło mnie to, Davidoff nie kłaniał się byle komu.
- Chciałbym prosić, aby zaopiekował się pan moją córką popołudniami. Ja mam wiele spraw do załatwienia, a ona nie zna tu nikogo. Niedawno przeszła…
- Tato! - warknęła Julia. - Przestań!
- To moja córka chrzestna - powiedział Davidoff. - Jej matka była z domu Orłowa.
- W porządku. - Machnąłem ręką. - Zajmę się nią.
- Od zaraz? - spytał de Becque.
- Niech będzie od zaraz.
Pożegnałem się skinieniem głowy i ująłem Julię za rękę.
- No chodź, mała! - ponagliłem. - Jedziemy do mnie.
Wstała, obrzucając mnie nieodgadnionym spojrzeniem.
- I co będziemy robić?
- Zjemy obiad, mogę ci dać jakąś książkę do poczytania, jeśli będziesz się nudzić, to znajdzie się coś do posprzątania…
- Posprzątania?!
- A co, nie sprzątacie we Francji?
- W Kanadzie - syknęła. - Jesteśmy Kanadyjczykami.
- Ach, tak - mruknąłem bez specjalnego entuzjazmu. - To może i lepiej, nie przepadam za Francuzami.
- Niby czemu?!
- Uważają się za największych smakoszy i najsprawniejszych kochanków.
- I co z tego?
- Nie szaleję za francuską kuchnią, wolę chińską, nie szukam kochanki, a stanowisko samca alfa jest już zajęte.
Rozsiadła się w samochodzie, próbując ukryć uśmiech. Gdy ruszyliśmy, zdjęła żakiet. Poczułem subtelną woń jakichś zupełnie niemłodzieżowych perfum połączoną z zapachem skóry i włosów Julii. Ciepłe, obleczone w cienki jedwab ramię oparło się o mój bark. Ta mała była niebezpieczna. Mimo wyglądu nastolatki sprawiała nie wiedzieć czemu wrażenie dojrzałej, świadomej swojej urody kobiety. Z drugiej strony, w jej zachowaniu wyczuwało się jakąś niepewność, a może ostrożność? Tak jakby się bała, że świat zaskoczy ją czymś nieprzyjemnym. Ciekawy byłem, co chciał powiedzieć jej ojciec, ale postanowiłem na razie nie drążyć tematu. Miałem tylko nadzieję, że Anna okaże się wyrozumiała, zazdrosna dziewczyna ze Specnazu mogła każdego faceta przyprawić o migrenę…
W domu zagoniłem Julię do krojenia warzyw - burczała, ale nie wymawiała się zbytnio. Wydawało się, że zwykłe, domowe czynności ją uspokajają. Nie miałem nic przeciwko temu, produktów do krojenia też nie brakowało… Planowałem na dzisiaj zupę ostro-kwaśną, gotuję ją w trzynastolitrowym garze, wbrew pozorom, nie stoi dłużej niż dwa, góra trzy dni. Moi znajomi ją uwielbiają, ja także. Przez dłuższą chwilę przyglądałem się Julii krytycznie - używam przeraźliwie ostrych japońskich noży kuchennych i nie chciałem, aby nasza znajomość zaczęła się od tego, że panienka obetnie sobie trzy palce. Współczesne nastolatki raczej nie słyną z umiejętności kulinarnych, jednak moja podopieczna posługiwała się nożami, jakby miała za sobą przynajmniej kilka kursów Cordon Bleu. Odetchnąłem z ulgą i skoncentrowałem się całkowicie na gotowaniu. Klasyczne, chińskie przepisy są dość skomplikowane, gdyż bazują na systemie Pięciu Przemian. Poszczególne składniki muszą być pokrojone w określony sposób i dodane do potrawy w ustalonej przez ekspertów tao kolejności.
Wrzuciłem do wrzącej wody tymianek, majeranek i rozmaryn, inicjując Przemianę Ognia. Zanim woda zagotowała się ponownie, podsunąłem Julii do pokrojenia grzyby mun. Teraz, gdy proces został rozpoczęty, wystarczyło pilnować, by jeden element przechodził płynnie w drugi. Godzinę później dodałem do gotowej już zupy kilka łyżek octu winnego, aby potrawę zdominował element drewna. Szczerze mówiąc, nie traktuję wytycznych kuchni taoistycznej jako prawd objawionych, ale taki przypominający rytuał magiczny lub alchemiczny proces gotowania uspokaja mnie, a i potrawy są smaczniejsze. Wiem, bo sprawdziłem to kilkakrotnie, dodając te same składniki w innej kolejności. Efekt był co najwyżej przeciętny.
Zanim zasiedliśmy do stołu, jeszcze raz przemyłem Julii skroń płynem używanym do treningu „żelaznej dłoni”. Tym razem nie protestowała, siniak był o połowę mniejszy niż kilka godzin wcześniej.
Obserwowałem dziewczynę, gdy podnosiła do ust pierwszą łyżkę zupy. Gdy przełknęła, jej twarz poczerwieniała, a czoło zrosiło się potem. Zagryzając wargi, by nie parsknąć głośnym śmiechem, podsunąłem szklankę piwa.
- Jesteś chociaż pełnoletnia? - spytałem. - Nie chciałbym, aby twój ojciec mnie obił za demoralizację…
Prychnęła pogardliwie, ale nie odpowiedziała. Łykała łapczywie chłodny napój.
- Powinienem cię uprzedzić, że to zupa dla zaawansowanych smakoszy chińszczyzny - powiedziałem z udaną skruchą.
- Jest smaczna - mruknęła. - Tylko trochę ostra.
- Przyzwyczaisz się. Po kilku łykach będzie lepiej. Zjadła pełen talerz i poprosiła o dokładkę. Dopiła piwo, ale nie zaprotestowała, kiedy zamiast następnej butelki Tsingtao dostała wodę mineralną. Potem trochę poczytaliśmy. Zaproponowałem jej Karierę Nikodema Dyzmy. Z ukradkowych uśmieszków wywnioskowałem, że książka się podoba. Pod wieczór odwiozłem dziewczynę do hotelu. W pokoju czekał na mnie de Becque w towarzystwie dwóch mężczyzn, których bez wahania sklasyfikowałem jako ochroniarzy. Gdy wyszli na jego skinienie, w klapie garnituru jednego z nich mignął mi charakterystyczny złoty znaczek.
- SEAL? - spytałem z niedowierzaniem w glosie. - Czy oni są z SEAL?
De Becque przytaknął z nieco zakłopotanym wyrazem twarzy.
- To moja ochrona - przyznał.
- A pan jest…?
- Zajmuję się walką z terroryzmem - odparł wymijająco. - W Kanadzie. Jak spędziliście czas?
- Była grzeczna. - stwierdziłem, beztrosko czochrając Julii włosy.
Lubię małe dzieci, wyzwalają u mnie opiekuńcze uczucia, te większe niekoniecznie, ale Julia była wyjątkowo sympatyczną panienką. Zaczerwieniła się. Jej ojciec otworzył usta, zastygł w bezruchu niczym rażony piorunem.
- Moja córka posiada tytuł doktorski z zakresu slawistyki i jest znaną dziennikarką - powiedział po chwili. - Bardzo znaną. Ma nawet swój program w telewizji.
- Jakiś program dla dzieci?
Przez grzeczność nie pytałem o ten doktorat, niektóre kraje mają dość dziwne systemy nadawania stopni naukowych.
- Julia ma dwadzieścia siedem lat…
Teraz ja zbaraniałem.
- Dlaczego pozwoliłaś mi myśleć, że jesteś nastolatką? - zwróciłem się do dziewczyny, marszcząc brwi. - Czemu nie protestowałaś, kiedy cię zagoniłem do roboty w kuchni?!
- No właśnie, dlaczego? - powtórzył de Becque.
Miał dziwną minę, tak jakby nadzieja mieszała się w nim z obawą.
- Och, papa!
Julia rzuciła mu się w ramiona.
- Przeszła ciężkie chwile w Kanadzie - wyjaśnił, głaszcząc ją uspokajająco. - Natrętni wielbiciele i nie tylko…
- Ten siniak to…? - zawiesiłem głos.
De Becąue przytaknął.
- Opisywała mafię… Mimo że uprzedzałem, czym to się może skończyć. Prawdopodobnie przylecieli za nią. Skontaktowałem się z miejscową policją, ale… - Wzruszył ramionami. - Niestety, oficjalne procedury mają swoje ograniczenia - dodał, popatrując na mnie wymownie.
Z trudem stłumiłem uśmiech. Pewnie, że mają, de Becque wiedział świetnie, że jest pod nadzorem polskich służb. Jeśli jego wizyta miała coś wspólnego z walką z terroryzmem, musiał otrzymać dyskretną ochronę, tak jak i Julia. Dlatego całej sprawy nie mogli załatwić chłopcy z SEAL. Nieoficjalnie.
- Gdyby się dało coś zrobić, popchnąć sprawy naprzód…
Uniosłem brwi - najwyraźniej ktoś tu uważał mnie za walczącego ze złem rycerza. Co prawda niewiele rzeczy wkurzało mnie tak, jak znęcanie się nad kobietami i dziećmi, to pamiątka po dzieciństwie spędzonym w towarzystwie Siwego, jednak nie sądziłem, aby Julii cokolwiek w tym momencie groziło. Samo niebezpieczeństwo też nie mogło być wielkie, w Kanadzie były tylko dwie naprawdę silne mafie: rosyjska i chińska. Gdyby Julia weszła im w drogę, nie skończyłoby się na siniaku… Tak więc zapewne chodziło o prężną grupkę lokalnych obszczymurków, którzy nazwali się mafią po obejrzeniu jakiegoś sensacyjnego filmu.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: