Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola
- Название:Chorangiew Michala Archaniola
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Adam Przechrzta - Chorangiew Michala Archaniola краткое содержание
Chorangiew Michala Archaniola - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
* * *
Wróciłem do hotelu w kiepskim humorze - stary kieszonkowiec zniknął. Całodzienne poszukiwania zaowocowały jedynie utratą kilkuset złotych wydanych bezproduktywnie na łapówki i mordobiciem w pobliżu parku Skaryszewskiego. Praga… Mieszkanie starego było puste, co sprawdziłem osobiście, korzystając z podręcznego kompletu wytrychów. Całe szczęście, że sąsiedzi nie byli zainteresowani, co się dzieje w ponurej, przedwojennej kamienicy, bo co prawda dwa z trzech zamków, które zabezpieczały drzwi mieszkania, nie sprawiły mi specjalnych trudności, ale nad ostatnim męczyłem się ponad pięć minut. Wewnątrz odnalazłem ślady pospiesznej przeprowadzki, niejasne pozostawały jedynie jej motywy. Czyżby gospodarz wystraszył się konsekwencji kradzieży? Liczący sobie pod dziewięćdziesiątkę kuzyn starego także nic nie wiedział, a przynajmniej tak twierdził. Nie naciskałem, istniała jeszcze inna opcja.
Zjadłem kolację i połączyłem się z numerem podanym mi niedawno przez Magika. Po ostatnim spotkaniu ustaliliśmy zasady kontaktowania się w nagłych wypadkach. Nie byłem pewien, co rosyjska mafia wiedziała na temat oddziału Michała Archanioła, ale najwyraźniej wystarczało to, aby moja pozycja społeczna w tych kręgach wzrosła, kiedy okazało się, że noszę na ramieniu symbol Archistratiga.
Po krótkiej rozmowie z jakimś nieznanym mi Rosjaninem zgłosił się sam Ihor.
- Dobrze, że dzwonisz - powiedział. - Na dniach będę miał dla was wiadomości.
- Dla nas? - spytałem ostrożnie.
- No wiesz, dla twoich… Chodzi o narkotyki.
- W porządku - mruknąłem. - Na razie mam inną sprawę. Potrzebny mi kontakt z jakimś… eee… szefem na Pradze. Muszę namierzyć pewnego człowieka.
Przez chwilę słyszałem w słuchawce tylko spokojny oddech Magika.
- No nie wiem… - odparł z wahaniem. - Znam pewnego faceta, ale to nie jest żaden boss. Raczej ktoś, kto wie, co w trawie piszczy. Oni nie są już tak zorganizowani jak kiedyś.
- Możesz mnie z nim skontaktować?
- Tak, lecz pamiętaj, że to nie jest mój podwładny. Podam adres i zapowiem cię, ale dalej będziesz musiał radzić sobie sam. Mamy z nim coś w rodzaju paktu o nieagresji.
- A mówiłeś, że nie jest mocny…
- Bo nie jest - westchnął Ihor. - Ale to zadziorny kogucik, broniłby swojego terenu, a ja nie jestem czubkiem, niepotrzebne mi walki na ulicach i sterta trupów. Wolałem się z nim dogadać.
- Potraktuje mnie poważnie?
- To mogę niemal zagwarantować. Chyba że chcesz zabić kogoś z jego ludzi, wtedy mogą być problemy.
- Nie, mam zamiar tylko coś odkupić. Żadnej przemocy. Chodzi mi jedynie o to, żeby wydłubał z meliny pewnego kieszonkowca, podejrzewam, że tamten nadal ukrywa się na Pradze.
- To jest do zrobienia, ten… kogucik dobrze wie, kim jestem, nie będzie ryzykował starcia bez powodu. - Rosjanin roześmiał się nieprzyjemnie.
- W porządku, co mam robić?
- Bądź za dwie godziny na rogu Ząbkowskiej i Targowej, przyjadą po ciebie.
Podziękowałem krótko i zakończyłem rozmowę. Mimo iż wiedziałem, że ktoś musi to robić, nadal rozmowa z ojcem chrzestnym rosyjskiej mafii wprawiała mnie w zakłopotanie. Przypominała, że tuż obok istnieje inny, mroczny świat. Zabrałem nóż, latarkę i pistolet, po czym zszedłem na parking. Pomimo słów Ihora nie miałem zamiaru ryzykować. Moje ostatnie peregrynacje wykazały, że mieszkańcy Pragi z zapałem kultywują przedwojenne tradycje i że nadal dużo łatwiej można tam dostać w mordę niż otrzymać jakieś informacje…
Ruszyłem niespiesznie, miałem sporo czasu. Do Warszawy przyjechałem samochodem, przypuszczając, że będzie mi potrzebny jakiś niekrępujący środek transportu. Wolałem, aby żaden taksówkarz nie zapamiętał pasażera rozbijającego się po Pradze, a przy tym nie wiedziałem, czy nie będę musiał wyjechać poza miasto. Zaparkowałem jakiś kilometr od Ząbkowskiej, dalej poszedłem piechotą. Dochodziła jedenasta wieczorem, mimo iż do umówionego spotkania została prawie godzina, natychmiast podszedł do mnie jakiś mężczyzna w płaszczu z postawionym kołnierzem i naciśniętą na oczy czapką.
- Od Magika? - upewnił się.
Potwierdziłem.
- Wsiadaj! - zakomenderował, prowadząc mnie do niepozornej półciężarówki.
Pojechaliśmy. Nie znam za dobrze Pragi, a w dodatku kierowca wyraźnie kluczył, kiedy po paru kwadransach zatrzymał się przed zaniedbaną posesją, kompletnie nie orientowałem się, gdzie jesteśmy. Bez słowa wysiadł i wskazał na drzwi prowadzące do sutereny albo piwnicy.
- To na pewno tu? - spytałem.
Burknąwszy coś pod nosem, ponaglił mnie gestem. Odbezpieczyłem dyskretnie broń i otworzyłem drzwi. Wymacałem przełącznik, zapaliłem światło. Schody wiodły w dół. A więc jednak piwnica… Pomieszczenie, w którym się znalazłem, przypominało kotłownię: stary, węglowy piec najwyraźniej działał, było gorąco. Na mniej czy bardziej poobijanych krzesłach siedziało sześć osób, w tym jedna kobieta. Nieładna, pucołowata, o potarganych włosach, patrzyła na mnie z wyraźną niechęcią. Nie, żeby była wyjątkiem… Bez trudu dało się zauważyć, że nie ucieszyli się na mój widok. Poza nią wyróżniał się tylko krzepki mężczyzna pod pięćdziesiątkę, nagie, muskularne ramiona skrzyżował na piersi, w świetle dyndającej na drucie żarówki widać było wyraźnie więzienne tatuaże. Zapewne był to ów dobrze zorientowany kontakt Ihora. Pozostali wyglądali na mięśniaków o ilorazie inteligencji mniejszym od obwodu własnych bicepsów. Ustawiłem na środku jedno z kilku stojących pod ścianą krzeseł i usiadłem, starając się mieć wszystkich na oku. Siedzieliśmy niemalże w regularnym kręgu. Jak podają podręczniki stosunków interpersonalnych, ma to prowadzić do poczucia bezpieczeństwa i równości wszystkich znajdujących się w kręgu ludzi. Nie czułem się specjalnie bezpieczny…
- Może przejdziemy do rzeczy? - zaproponowałem.
Wytatuowany odpowiedział mi w jakimś obcym języku. Dopiero po chwili zorientowałem się, że to grypsera. Zaraz też odezwali się inni, stopniowo na twarzach obecnych pojawiły się lekceważące uśmieszki. Najwyraźniej ktoś, kto nie grypsował, był śmieszny. Pozwoliłem im się bawić przez parę minut, ale widząc, że nie mają zamiaru odpuścić, wyjąłem glocka. Umilkli…
- Rozumiem już, że jesteście strasznymi, praskimi bandziorami, niebezpiecznymi wyrokowcami i w ogóle każdy z was, z wyłączeniem szanownej pani, to prawdziwy piorun w gaciach - powiedziałem znużonym tonem. - Niemniej jednak nasze spotkanie ma tylko jeden cel. Macie mi powiedzieć, gdzie obecnie chowa się mój znajomy kieszonkowiec na emeryturze.
- Kto?! - warknął wytatuowany.
Wymieniłem nazwisko złodzieja.
- Nie chcę mu zrobić krzywdy, muszę z nim po prostu pogadać.
Widząc, że to, co mówię, przyciągnęło ich uwagę, schowałem broń. To był błąd, siedzący po mojej prawicy osiłek natychmiast wyrwał spod leżącej na kolanach kurtki metalową rurkę i zaatakował. Uderzyłem go czubkami naprężonych palców w krocze. Zwalił się na brudną, betonową podłogę jak ścięte drzewo, jego jęk przeszedł niemal natychmiast w cienkie, wysilone popiskiwanie.
- Możecie spróbować jeszcze raz - wycedziłem przez zaciśnięte zęby. - Ale obiecuję: następny będzie trupem!
- Żeby nie ta spluwa… - zaczął któryś.
Doskoczyłem do niego i poderwałem z krzesła, uciskając jednocześnie nerw pod obojczykiem. Pchnąłem, aż osunął się bezwładnie po ścianie.
- Cierpliwość mi się kończy - ostrzegłem chrapliwym szeptem. - Podajcie mi adres dziadka!
W oczach kobiety niespodziewanie błysnęło zainteresowanie.
- To nie jest frajer - oznajmiła z nieledwie kokieteryjnym uśmiechem. - Powiedzmy mu.
Wyglądało na to, że zdobyłem przyjaciółkę… Po chwili wytatuowany podał mi adres kieszonkowca. Tak jak się spodziewałem, facet nie opuścił Pragi.
- Dziękuję uprzejmie - mruknąłem bez entuzjazmu. - Mam nadzieję, że ta informacja jest dokładna.
- Jak przewalisz na pekiel parafię… - odpowiedział z pogróżką w głosie.
Podrapałem się frasobliwie po głowie. Znowu poratowała mnie moja rozczochrana fanka.
- On chce powiedzieć, żebyś się nie ważył nas oszukać i skrzywdzić staruszka - wyjaśniła.
- Ile razy mam to powtórzyć? - wymamrotałem. - Podejdź do mnie - nakazałem. Zanim wstała, obejrzała się niepewnie na kumpli. Żaden nie zareagował. Dwóch nie było w stanie, a pozostali woleli nie ryzykować. Bez słowa złapałem ją za tłuste włosy i spojrzałem prosto w oczy. Już się nie uśmiechała, patrzyła twardo i nieprzyjaźnie, jak ktoś, kto niejeden raz w życiu zebrał razy, a jednak nie dał się złamać. Spięliśmy się wzrokiem, zmusiłem kobietę, by zajrzała w głąb, pod powierzchnię, tam, gdzie przestają się liczyć ogłada, erudycja czy pozycja społeczna. By ujrzała prawdę. Puściłem ją, gdy zadrżała.
- Powiedz im - poleciłem pustym, suchym głosem.
- Nie oszukuje nas - zapewniła, oddychając płytko. - Nie skrzywdzi go.
- Wyjaśnij im, dlaczego.
- Bo gdyby chciał to zrobić, po prostu by nas zabił.
Myślałem, że któryś się roześmieje i będzie potrzebna jeszcze jedna lekcja poglądowa. Niepotrzebnie, wszyscy zrozumieli. Odchodząc, poczułem przelotny żal, po śmierci Anny coś we mnie pękło. Naprawdę byłem gotowy zabijać. Czasem tak jest, jeśli przeżyjesz piekło - stajesz się twardszy, mądrzejszy, bardziej cyniczny. Ale nigdy, przenigdy nie stajesz się lepszy. Coraz więcej bestii, coraz mniej człowieka…
* * *
Miała może pięć lat, na pewno nie więcej. Leżała z przymkniętymi oczyma, oplatana podpiętymi do wenflonów rurkami, drobna i dziwnie nie na miejscu w szpitalnym łóżku. Siedząca obok kobieta trzymała ją za rączkę. Nie zareagowała, kiedy weszliśmy do izolatki. Omiatała co chwila czujnym spojrzeniem twarz córki, wyraz jej oczu świadczył o tym, że już dawno pożegnała się z wszelką nadzieją. A przecież dopięli swego, ściągnęli mnie do szpitala…
- Lekarze za długo czekali - poinformował mnie szeptem wnuk starego kieszonkowca. - Miała początkowo dobre wyniki, więc przesunęli ją na sam koniec listy przeszczepów. Bo my mamy limit - dodał gorzkim tonem. - Być może gdybym dał łapówkę w odpowiednim momencie… - Zagryzł wargi, jego twarz stężała. - Nieważne - westchnął ciężko. - Teraz jest już za późno na normalny przeszczep, pojawiły się komplikacje. Tylko klinika w Mediolanie podjęłaby się operacji w takim stadium choroby, a to kosztuje. Dlatego ukradłem tę szmatę…
- Szmatę? - spytałem ze zdziwieniem.
- To wygląda jak coś, co moja babka kupowała czasem na jarmarku. - Wzruszył obojętnie ramionami. - Nikt tego nie chciał. Przynajmniej za taką cenę, jaką muszę uzyskać, aby pomóc córce.
- To znaczy?
- Sto, sto pięćdziesiąt tysięcy euro.
- Za ile chce pan sprzedać sztandar?
- Sztandar?
- Mniejsza z tym - mruknąłem. - Proszę podać kwotę.
- Dziesięć tysięcy? - Popatrzył na mnie niepewnie. - To by pozwoliło zakupić leki na miesiąc. To znaczy takie, których nie refundują. Może przez ten czas… - Nie dokończył, opuścił bezwładnie ręce.
Leżące na łóżku dziecko otworzyło oczy, mała, drobna łapka zacisnęła się na nadgarstku matki. Kiedy nas zauważyła, przez jej usta przemknął przelotny uśmiech.
- Tata - wyszeptała.
Mój rozmówca, zbudowany jak kulturysta szatyn, uklęknął przy posłaniu, z wyraźnym trudem powstrzymując łzy. Schylił się, żeby córka mogła objąć go za szyję. Po chwili obejrzał się na mnie.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: