Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– Jakim prawem zabraliście go z domu? – rzuciła łamiącym się głosem. – Odwiezie go pan teraz? Nie, to już was gówno obchodzi! Popisali się szlachetnością, samarytanie zasrani! A że go ze szpitala jutro wyrzucą, to już nie wasz problem!
– Zaraz, chwilę… Pani jest…?
– Niech pan nie udaje idioty, dobrze? I mnie nie traktuje jak kretynki tylko dlatego, że mieszkam w drewnianej budce! Wiem, o co chodzi!
Kiernacki uniósł dłonie w polubownym geście.
– Spokojnie, po kolei… Naprawdę nie wiem, w czym rzecz. Pani jest z tej przyczepy, tak? Obok domu Drzymalskich?
Była zła, ale nie ślepa ani głupia. Musiała zauważyć jego dezorientację i wyciągnąć stosowne wnioski. To ją nieco uspokoiło.
– Żadne „obok” – powiedziała ciszej. – Ta buda to teraz nasz dom.
– Wasz? – przyglądał jej się z niedowierzaniem. – To znaczy… Pani jest… krewną?
– Nie. Żoną. – Ogień w jej oczach zgasł, palce rozluźniły się, a ona sama oparła się o framugę. – Nie wiem, o kogo wam chodzi, ale jestem żoną Mirka.
– Młodszego z braci Drzymalskich – odpowiedział. – To jego… do niego wezwaliśmy karetkę? – Anemicznie kiwnęła głową. – Nie wiedziałem.
– Nie wiedział pan – powtórzyła obojętnie.
– To znaczy… przyszło mi do głowy, ale… No i nie bardzo miało to znaczenie. Moja… moja partnerka uznała, że musimy go stamtąd zabrać. Nie wygląda dobrze.
– Nie, nie wygląda. – Kiernacki z przerażeniem stwierdził, że z mgiełki w jej ciemnych oczach zrobiły się w jednej sekundzie dwa mroczne jeziora, a po policzkach zaczęły płynąć łzy. – Już na niego dziewczyny nie lecą. Nie muszę drzwi kołkiem zastawiać.
Próbował pozbierać myśli. Na Dopierałę nie warto było liczyć: kapral po raz pierwszy wypadł z roli kutego na cztery łapy cwaniaka i bezradnie gapił się na płaczącą kobietę.
– Może… Proszę, niech pani usiądzie.
– Po co? – nadal się uśmiechała niesamowitym, smutnym uśmiechem jak ze starej ikony. – Żeby powiedzieć, gdzie szukać Darka? Nie wiem. Dziś się dowiedziałam, co robi. Byłam po zasiłek. Dali siedemnaście złotych i bony do jadłodajni w Lesku no i… pytali, czy krewny. Powiedziałam, że tak, więc panie zajrzały do notatnika i stwierdziły, że na maj aż tyle nie dadzą, bo gmina pewnie będzie musiała więcej wydać na bezpieczeństwo. Nie, żeby to miało coś wspólnego ze szwagrem, broń Boże, ale właściwie to mogę nie przyjeżdżać, bo bilet drożej wypadnie. Tak jakbym autobusem i za pieniądze jeździła… Tyle wiem – dokończyła oficjalnym tonem. – Nie utrzymuję żadnych kontaktów ze szwagrem. Nie wierzycie, to możecie mnie zamknąć.
Kiernacki ujął ją ostrożnie za ramię i posadził na łóżku. Bez trudu wyczuł stęchły zapach biedy – odzieży właściwie nie tyle brudnej, co pranej w samej wodzie, a potem przechowywanej w zmurszałej budzie obok ciężko chorego człowieka.
– Zje pani coś? – nie czekając na odpowiedź, wskazał kapralowi czajnik. Dopierała zerwał się, pognał po wodę. – Nazywam się Waldemar Kiernacki i faktycznie byłem kapitanem, ale to już historia. Pani szwagier służył w moim plutonie.
– Nie pomożemy wam – powiedziała zmęczonym głosem. – Od zimy go nie widziałam, a i wtedy… Mirek nie mówi. Czasem jakby odzyskiwał świadomość, ale… Nie – pokręciła nagle głową. – Guzik prawda. Chciałabym, więc zawsze się czegoś dopatrzę: ruchu, spojrzenia… Ale on już nie myśli. Czuje, czasem płacze, ale nie sądzę, by potrafił myśleć. To dlatego nie wyjmuję mu tej sondy. Powinno się częściej, ale zawsze tak strasznie… No i to powinna robić dobra pielęgniarka, a skąd ja wezmę pieniądze na pielęgniarkę? – Z jej oczu nie płynęły już łzy. – Naprawdę nie widać, że ktoś go dogląda? Musieliście zabierać?
– Przepraszam…
– Nie nabrudził przecież. Zawsze gdy wychodzę na dłużej, to go… no, zabezpieczam. Zresztą on je jak wróbelek, prawie nic w środku nie ma. Zimą, jak trzeba podtrzymać ciepło, proszę kogoś ze wsi. Kiedy spadnie śnieg i drogi są nieprzejezdne, łatwo się godzą. Ale teraz nie. Za często Lewandowscy do nas zaglądają.
– Kto to są Lewandowscy?
– Nie wie pan? – z jej tonu trudno było poznać, czy uwierzyła w tę niewiedzę. – Starszy Lewandowski ma dwa pensjonaty w Ustrzykach, sklep i udziały w wyciągu. Kupił nasz dom, jak go zlicytowali. A młodszy z koleżkami tak urządził Mirka. No i nas.
– Was?
– Mnie i Kaśkę Frączak. Naprawdę pan nie wie? – upewniła się. Pokręcił głową. Przeniosła spojrzenie na swoje robocze buciory i powiedziała cicho: – Zgwałcili nas.
* * *
Świtało, kiedy wyszli ze starego lasu i we mgle ruszyli w poprzek zagajnika. Byli znużeni. Na szczęście tu, na otwartej przestrzeni, gdzie zagony lasu przeplatały się z zatoczkami pól, było już względnie widno i nawykłe do mroku oczy nie potrzebowały sztucznego oświetlenia. Mgła odrealniała krajobraz, lecz wisząc nisko, nie kradła szarówce jej ubożuchnego światła. Niebo, mimo głębokiego nocnego odcienia, nie było już czarne. Ściana lasu po drugiej stronie pola – jeszcze tak.
Stanowiła doskonałe tło dla rozbłysku prochowego ognia. Kiedy padł strzał, wielu sunących przez zagajnik mężczyzn nie tylko odnotowało obecność mikroskopijnej jasnej plamki, ale zachowało jej obraz na siatkówce oka.
Większości nic z tego nie przyszło: nurkując pod pierzynę mgły, tracili wyczucie kierunku i nawet jeśli później podnosili broń do ramienia, nie potrafili odszukać właściwego miejsca. Było jednak kilkunastu odważniejszych, czy po prostu otępiałych po całonocnych podchodach – i ci albo nie wykonali żadnego uniku, albo ograniczyli się do przyklęknięcia, co pozwoliło im naprowadzić lufy na zapamiętany kierunek. O więcej nie mogli się pokusić: w grupie był tylko jeden noktowizor, a i to w postaci lornetki kołyszącej się na piersi dowódcy. Ostrzelanie konkretnego miejsca przekraczało możliwości rozciągniętego w tyralierę plutonu. Co nie znaczy, że policjanci skazani byli na rolę bezsilnej zwierzyny łownej.
Z braku funduszy na przezbrojenie Policja Państwowa nadal bazowała na starym poczciwym AK47, więc po wszystkim doliczono się czterystu dwudziestu siedmiu wystrzelonych pocisków. W drewnianą ambonę, przytuloną do rosnącej na skraju lasu sosny, trafiły tylko dwadzieścia trzy. Nie było jej widać na ciemnym tle, strzelcy mierzyli raczej nisko, więc z tej liczby jedynie cztery ulokowano na tyle wysoko, by zagroziły przebywającemu na platformie człowiekowi. Mężczyzna miał pecha: choć konstrukcja była spora, aż połowa z owej czwórki przeszła przez jego ciało.
Podczas sekcji ustalono, że zmarł z upływu krwi. Nie stracił przytomności, gdy pierwsza kula ugrzęzła w udzie, i uratowałby się prawdopodobnie, gdyby – już leżącego – druga bryłka metalu nie ugodziła w łokieć prawej ręki. Także ten cios nie pozbawił rannego przytomności. Do końca próbował zatamować krwotok, używając do tego paska i opatrunku ze zrolowanego myśliwskiego kapelusza. Był blisko, ale dysponował tylko jedną, mniej sprawną ręką. Mimo wszystko miałby szansę – gdyby tyraliera ruszyła.
Podniosła się dopiero trzy kwadranse później, kiedy nad krawędź lasu nadleciał opancerzony Mi-24 z pobliskiego Inowrocławia. Pod osłoną jego czterolufowego wukaemu policjanci podeszli ostrożnie do ambony. Znaleźli tylko stygnące zwłoki.
Rozdział 16
Zdążył dostrzec jej plecy. Stał potem kilkanaście sekund, dumając nad tym fenomenem. Porucznik Dembosz w trakcie porannego treningu. Dostatecznie szybka i zgrabna, by wyglądać przebojowo nawet w za dużym wojskowym dresie, pożyczonym od Dopierały i służącym za piżamę.
Poranek był jak górski strumień: krystalicznie czysty, pełen blasku, ale i lodowaty.
Parking obok pensjonatu mogący pomieścić około tuzina zdyscyplinowanych kierowców – czyli ośmiu polskich – świecił pustką. Poza volkswagenem stały tu wóz gospodarzy i furgonetka na krakowskich numerach. Kiernacki zerknął na nią przelotnie, w marszu pisnął pilotem centralnego zamka.
Volkswagen mrugnął światłami i chyba odpowiedział zbliżonym w tonacji dźwiękiem, ale Kiernacki nie miał pewności w tej kwestii. Za wysoko podskoczył i za dużo adrenaliny się nałykał, kiedy tuż obok coś ciężkiego wyrżnęło w blaszaną ścianę furgonetki, a w uszy wdarł mu się stłumiony, ale i tak przeraźliwy warkot oddzielonej szybą bestii.
Owczarek nie był największym psem, jakiego widział, ale bez wątpienia bił wszystkie inne duchem bojowym i brakiem szacunku dla własności swego pana. Szyba w tylnych drzwiach nie wyleciała tylko dlatego, że wcześniej grube łapy trafiły na siatkę.
– Jezu… – odetchnął głęboko, patrząc w brązowe ślepia, przyglądające mu się zza szkła. – No i czego się złościsz, kudłaczu? Tylko przechodziłem.
Najzabawniejsze, że brytan zdawał się to rozumieć. Po pokazie siły, od którego furgonetką zakolebało, nie brał się do szczekania, tylko stał i oglądał intruza.
– Mądry piesek – pochwalił go Kiernacki. Odwrócił się i ruszył dalej. Ich wóz stał na końcu zatoczki. Jakoś krzywo. Prawa tylna opona przez noc zmieniła się w oklapła, gumową opaskę, smętnie zwisającą z felgi.
Po chwili dostrzegł spory ubytek w bocznej części opony i zaklął. To nie wyglądało na efekt zmęczenia materiału: ktoś zdrowo się na tej gumie wyżył. Kiedy przykucnął, odkrył jakąś ciemniejszą plamę na bieżniku, w odległości kilkunastu centymetrów od rozdarcia.
Było sucho, więc najpierw usiadł, a potem niemal się położył, chcąc się lepiej przyjrzeć temu czemuś. Nie przyszło mu do głowy, by zaglądać pod wóz, ale mimowolnie zajrzał.
Przez chwilę miał w głowie mętlik. Potem, pchnięty nagłym impulsem, zerwał się i zaczął biec. Dopiero pięćdziesiąt metrów dalej przypomniał sobie o zaciskanych w ręku kluczykach, a po przebiegnięciu sprintem następnych pięćdziesięciu skojarzył je z mruganiem światłami i odblokowanymi drzwiami.
Pomyślał o Dopierale schodzącym na dół i uruchamiającym silnik. I że powinien zawrócić. Przy stracie rzędu minuty, dwadzieścia sekund nie miało już wielkiego znaczenia. A tylu potrzebował, by wedrzeć się do kuchni i ryknąć gospodyni w twarz: „nie zbliżać się do samochodów!!!”.
Był to winien kapralowi. Przypadkowym przechodniom. Dzieciom. Kotom, kryjącym się pod podwoziami samochodów. To cholerstwo pod volkswagenem nie wyglądało na robotę zawodowca, a nie ma niczego gorszego od drutem wiązanej amatorszczyzny. Nawet głośniejsze trzaśniecie drzwiami…
Nie zawrócił. Wyobraźnia zbyt natarczywie podsuwała mu wizję złachmanionego kobiecego ciała, ciśniętego w jakiś podmokły rów.
Gnał w tempie, które pamiętał tylko z podchorążówki. Prześcignął jakiegoś kolarza amatora, który omal nie wpakował się z wrażenia na krawężnik. Udało mu się uniknąć przejechania przez samochód dostawczy, wystraszyć podlewającego drzewko wilczura i uciec przed bardziej bojowym i zaskakująco chyżym jamnikiem. Nie udało się wypatrzyć Izy.
Zmęczenie, jeszcze niegroźne, przyniosło odrobinę otrzeźwienia. Miasto czy może raczej przedmieście – o ile maleństwa klasy Ustrzyk Dolnych mają takowe – świeciło pustką. Jak to w sobotę wczesnym rankiem, przed sezonem. Przed spożywczym jakaś pieguska dłubała kluczami przy kracie – to wszystko.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: