Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– I tu się mylisz, Adaś. Jeśli takich zabawek wypłynie więcej, jest szansa na parę różnych portretów pamięciowych.
– I co to da?
– Ludzka pamięć jest zawodna. Jeden ekspedient rozpozna Drzymalskiego, a inny może kobietę albo Murzyna… I będzie piękny dowodzik, że gnojek nie działa sam. – Jeszcze raz zacisnął zęby na końcówce długopisu. – A wiesz co? Z tym myśliwym może i miałeś rację. Zabezpiecz sztucer i broń Boże żadnych raportów na jego temat. Delegatura bydgoska niech rzuci wszystko inne i rozłoży przeszłość faceta na atomy. Wycieczki zagraniczne, najlepiej za Bug, zakupy na rynku, gdzie handlują Ruscy, jakieś złote carskie rublówki, stare „Nie” pod szafą… Wiesz, czego szukać.
– Urban nie jest z FSB – zauważył Adamek. – Co ma do rzeczy ten jego szmatławiec?
– Jak złapiemy Drzymalskiego na czas, będziemy bohaterami, ale jeśli nie… Na wypadek, gdybyśmy mieli lądować na zielonej trawce, chcę mieć solidnego haka na eseldowców. Pomyśl: szef kontrwywiadu wywalony za odkrycie powiązań sympatyków lewicy z największym terrorystą w historii. Lepiej brzmi niż pułkownik wyrzucony za niekompetencję, prawda? Trzeba myśleć perspektywicznie. Wcześniej czy później towarzysze przerżną wybory, a wówczas kto inny będzie rozstawiał figury.
* * *
Znaleźli go, gdy trzeci z kolei sokół w oznakowaniu kawalerii powietrznej desantował posiłki na skraju obsianego rzepakiem pola. Ironią losu było, że przełomowego odkrycia dokonał nie żaden z superdrogich zachodnich zestawów, dostarczanych wraz z saperami, a kierowca Pisarka. Chłopak ledwo odróżniał granat moździerzowy od niemieckiego trzonowca, ale pochodził ze wsi, jak większość współczesnych poborowych, i miał dobre oko, jeśli chodzi o rośliny. Rozpalając ognisko pod kiełbaski, natknął się na dziwnie świeży pęd kiełkującej jodełki, który po bliższych oględzinach okazał się kawałkiem sztucznej choinki jakiejś dobrej firmy. Maciek miał więcej rozsądku niż ambicji i wykopywania reszty instalacji dokończył już Pisarek.
Kapitan trochę się napracował, ale przede wszystkim spocił. Samosiejka sterczała z ziemi trzydzieści metrów od osi rurociągu – już poza przeszukiwanym pasem, ale za blisko, by eksplodujący gaz dał jakąkolwiek szansę komuś, kto popełni błąd.
Odesłał do lasu wszystkich poza Maćkiem. Zanim zaczął, poszedł do honkera, wyjął z kabury starego P-64, przeładował i wręczył lekko pobladłemu żołnierzowi.
– Tak jak mówiłem – mruknął, zdejmując panterkę i rzucając na krzak jeżyn. – Gdybym się cały palił… W głowę, a potem rzuć pistolet jak najbliżej ciała. I idź w zaparte. W takim ogniu żaden ślad się nie uchowa. Nigdy ci niczego nie udowodnią.
Oczywiście nie było gwarancji, że Maciek dotrzyma słowa. Ale szansa jest lepsza od pewności, że po upieczeniu na skwarek człowiek trafi jako żywy trup do Zabrza i przez tydzień będzie zdychał w męce pod okiem najlepszych w kraju fachowców. Pisarek miał na koncie całe tony śmiercionośnego żelastwa i z wizją pourywanych kończyn zdążył się jakoś oswoić. Palenie się żywcem to jednak nie to samo. Miał prawo do tremy. I do karty w rękawie, czyli Maćka z załadowanym pistoletem, czekającego w nie za dużej, ale i nie za małej odległości.
Był dobry w swoim fachu, więc na ostrożności się skończyło. Ale nie dmuchali na zimne. Pod jodełką leżał ofoliowany telefon komórkowy, a pod nim, oprócz drugiego woreczka, kryjącego akumulator i urządzenie zapalające – nieduża mina z puszki po piwie. Cholerny jeż z dziesiątkami igieł-czujników.
Rozgrzebywał ziemię niemal ziarno po ziarnie, raz po raz przerywając i penetrując wykop mikroczujnikiem magnetycznym, sondą wykrywacza oparów i wszystkim, co miał w walizce. Wyjmować miny nie próbował. Wykrywacz indukcyjny nie znalazł ukrytego pod spodem przewodu. W normalnych warunkach gruntowych i wodnych, przy takiej odległości, powinien wyczuć nawet zupełnie cienki drucik. I nic, cisza.
Pozostawało pytanie, czy gdzieś niżej jeża albo któregoś innego podzespołu nie łączy z zakopaną głębiej kotwiczką niemetalowy odciąg, ale to już była kwestia zręczności palców. Trudno napiąć nić tak, by nie było jej widać, a zarazem pierwsze, delikatne pociągnięcie spowodowało reakcję zapalnika. Pisarek potrafiłby pokusić się o skonstruowanie tego typu pułapki, ale czuł instynktownie, że ta taka nie była. Z dwóch powodów.
Pomysł z choinką w charakterze przedłużacza anteny był świetny, to po pierwsze. Gałązka wyrastała z boku spiłowanego wysoko nad ziemią pnia i nawet gdyby któryś z otępiałych od monotonnej pracy saperów zapuścił się tak daleko od rurociągu, raczej nie manipulowałby sondą przy próchniejącym kikucie. Prawdopodobieństwo znalezienia miny na czas było więc małe i nie uzasadniało ryzyka związanego z instalowaniem pułapek.
Drugim powodem był charakter zapalnika. Schematowi nie dało się niczego zarzucić, ale całość była robotą człowieka spoza branży terrorystycznej. Zdolnego, ale niemyślącego jak miner zabójca, mający ambicję stworzenia czegoś z definicji nierozbrajalnego. Pisarek wyczuł, że jeż znalazł się obok telefonu nie po to, by zrobić komuś krzywdę. Miał tylko zaangażować najlepszych saperów na parę dodatkowych godzin. I zrobił to.
Zanim Pisarek dokopał się do przewodu łączącego telefoniczny zespół odpalający z ułożoną na rurze miną główną; zanim ustalono, że ów przewód to wyłącznie lont detonujący, a oplatający go kabelek jest jedynie atrapą; nim dokopano się do umieszczonej na końcu paczki i sprawdzono, że da się ją podnieść bez ryzyka – zrobił się wieczór.
Wszystkie podzespoły instalacji, jeden po drugim, odlatywały śmigłowcami do Warszawy. Ostatni, piąty sokół nie zabrał już Pisarka. Po wyciągnięciu z ziemi ładunku wybuchowego kapitan dowlókł się do honkera, usiadł i zasnął, nim Maciek zdążył zapytać, czy ma się wystarać o coś na ząb.
Dowódca Pisarka sam był saperem, więc po prostu wykreślił go z grafiku na najbliższe dwanaście godzin. Neurochirurga czy kardiologa posyła się z jednej ciężkiej operacji na drugą – najwyżej Bóg po raz kolejny pokona medycynę i pacjent nie przeżyje. Ale w branży minerskiej zbyt zmęczonym bywa się jeden raz. Pułkownik dał więc spokój jednemu ze swych najlepszych ludzi. I nie pozwolił budzić go pół godziny później, kiedy sto kilometrów dalej zadzwonił zakopany w ziemi telefon i rurociąg Rosja-Europa Zachodnia po raz trzeci pękł w huku potężnej eksplozji.
* * *
– …kolejnej wyłowionej z wody ofierze Dariusza Drzymalskiego. Sto osiemdziesiątą trzecią jest tym razem nie warszawiak, ale gdańszczanin, marynarz z tankowca „Granada Star”, który w czwartek eksplodował i zapalił się w basenie paliw płynnych Portu Północnego. Przypomnijmy, że w momencie wybuchu tankowiec stał w porcie z niemożliwą w tej chwili do ustalenia liczbą marynarzy na pokładzie, a sprawdzenie, ilu członków załogi zdążyło zejść na ląd, było, cytuję za rzecznikiem ministra transportu: „elementarnym i pierwszorzędnym obowiązkiem zarówno władz portowych, jak i przede wszystkim armatora”. Tyle w bolesnym dla niejednej trójmiejskiej rodziny, oklepanym temacie tanich bander. Z wieści pomyślniejszych…
Operator kompresora podszedł do krawędzi pirsu, zerknął w dół, na ponton. Dwaj marynarze w kamizelkach ratunkowych pomagali nurkowi wygrzebywać się z ciężkiego kombinezonu.
– W radiu o tobie mówią!
Nurek podniósł głowę, szczerząc radośnie zęby. Był blady i zmęczony, jak wszyscy uprawnieni do prac podwodnych członkowie Marwoju w ostatnich dniach. Panika, jaka przetoczyła się przez sztaby i ministerialne gabinety, zaowocowała rozkazem kontrolowania każdego statku i nabrzeża. Polska to nie Rosja, która do prac przy wraku „Kurska” musiała sprowadzać ekipy z państw oficjalnie oskarżanych o zatopienie owej dumy floty, ale do potęg morskich też nie należała i każda szerzej zakrojona akcja zmuszała nielicznych nurków do morderczej pracy.
– Szybcy są. – Nurek pomachał dłonią. Operator nie od razu zauważył, że nie jest pusta.
– No, parę godzin minęło – wzruszył ramionami. – Jak na lokalną stację…
– Ja nie o tym trupie. Tu masz hit dnia. – Nurek jeszcze raz podniósł dłoń. – Jak mi nie dadzą wczasów w Zakopcu, to się wypisuję. I ma być w sezonie, żaden tam listopad.
– Widzicie go, pułkownika… W sezonie do Zakopanego… Co to jest? Sznurek z Bursztynową Komnatą na końcu?
– Nie wiem, jakim cudem ci z policji to przegapili. To drut, bracie pompiarzu. Cieniutki, śliczny drucik. Od rakiety. Chyba mamy odpowiedź w kwestii pożaru. To nie żadne miny. Ktoś załatwił dwa tankowce pepekiem wojsk lądowych. Ależ obciach dla marynarki, co?
* * *
Szef klubu parlamentarnego SLD nie wyglądał dobrze. Bauer próbował sobie przypomnieć z ostatnich dni kogoś, o kim dałoby się powiedzieć, że dobrze wygląda – bez skutku. Nawet wśród opozycyjnych hien, wietrzących rządową krew, nie natknął się na żadnego rumianego szczęśliwca, zadowolonego z końcówki kwietnia. Po tamtej stronie też pracowano w pocie czoła, szykując się do zmasowanego ataku na nieudolny gabinet; układano strategię walki propagandowej; liczono potencjalne zyski i możliwe straty. Sejm debatował, właściwie bez przerw. Brakowało sił, by zapewnić ochronę kilkuset poruszającym się po całym kraju posłom i senatorom, wobec czego parlament okopał się na Wiejskiej, za potrójnym kordonem BOR-u, policji oraz uzbrojonej straży marszałkowskiej, i ze zwykłej nudy nadrabiał zaległości legislacyjne. Pierwszą, mało nagłośnioną uchwałą, która przeszła niemal jednogłośnie, była ta o objęciu całodobową ochroną pozostawionych na prowincji rodzin i mienia. Ustępliwość ministra spraw wewnętrznych w tej kwestii spacyfikowała nieco nastroje, ale było oczywiste, że wcześniej czy później efekt wspólnego wroga osłabnie i na rząd posypią się ciosy ze wszystkich możliwych stron.
– Mamy problem – zaczął Leszczuk już od progu. Uścisnęli sobie dłonie, usiedli. – Byłem u Sulińskiego. Jak wyczytasz w prasie, że posłowie rozbijają się śmigłowcami na koszt podatnika, to będzie o mnie. Nie mam czasu wlec się samochodem do Radomia.
– Radom – Bauer zmarszczył brwi. – Suliński. Czekaj, czekaj… Znam nazwisko, ale jakoś…
– No to się publicznie nie przyznawaj. A już zwłaszcza jemu. To nasz poseł. Z Przemyśla.
– Już wiem. To ten od Broniszewskiego i strzelaniny pod Iłżą. Cholera… Wybieram się w odwiedziny, ale widzisz, co się dzieje… Zresztą jego stan nie jest podobno dobry. Chciałem poczekać, póki…
– Masz nieaktualne dane. Wypadek był równo tydzień temu. Podejrzewali poważny uraz głowy, ale już nie podejrzewają. Trochę się połamał, ale generalnie jest na chodzie. I głowa działa mu aż nadto sprawnie. Chce komisji.
– Komisji? – zdziwił się Bauer. – Chodzi ci… Uważa, że źle go leczą w tym Radomiu? Czekaj, to lekarz, tak? Dobrze pamiętam?
– Dobrze. Nie wiem, jak go leczą. Może metodą prania mózgu. W każdym razie zażądał wizyty kogoś z władz partii. Poleciałem i dowiedziałem się, że chce fotela przewodniczącego sejmowej komisji zdrowia. Powiedział, że nasłuchał się i napatrzył w szpitalu na takie rzeczy, że miarka się przebrała. Chce jak najszybciej skończyć projekt ustawy o ubezpieczeniach zdrowotnych i jeszcze ją poszerzyć. Ma parę rewolucyjnych pomysłów.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: