Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– O czymś pan zapomniał. Jasne, że Rosjanie mają skuteczniejsze rakiety. Ale duża rakieta, zwłaszcza nowoczesna, to gorący ślad. Zbyt gorący jak na tajną wojnę. Jeśli już wyciągać jakieś wnioski z rodzaju użytego uzbrojenia, to skłaniałbym się właśnie w stronę zawodowców. Rakieta rakietą, ale moździerz Drzymalski mógł sobie równie łatwo, jeśli nie łatwiej, zorganizować lepszy. I skuteczniej zaatakować premiera. Cały jego arsenał pachnie partyzantką i chałupnictwem, ale właśnie tak powinno to wyglądać, gdyby za szaleńcem figurantem stała jakaś dużo potężniejsza siła.
– Krótko mówiąc, nadal nie mamy pewności, z kim walczymy – westchnął Ziętarski. – Oby się pan mylił, pułkowniku, z tą siłą.
– Też bym wolał – zapewnił Woskowicz. – Nie stać nas na cichą wojnę z Rosjanami. Za cały operacyjny budżet tajnych służb można zmontować co najwyżej wymalowanie paru szubienic na kremlowskim murze. Daj Boże, by to był tylko Drzymalski. Ale chciejstwem niczego się nie załatwi. Potrzebne są pieniądze. Nie sięgając daleko… Gdyby ci policjanci i pogranicznicy z Westerplatte mieli lepszą motywację, zarabiali przyzwoicie…
– Będzie lepiej – zapewnił Ziętarski. – Już wnieśliśmy poprawki do przyszłorocznego budżetu. I tym razem pieniądze nie pójdą na wymiar sprawiedliwości jako taki. Policja, UOP, wojsko. Koniec. Prawnicy grosza nie zobaczą. Jak by nie było, to oni nas wpakowali w to bagno. Chcieli więcej pieniędzy i władzy, a my mamy teraz wojnę. Wiecie, czego najbardziej nie lubię w Drzymalskim? Że to nie ich wziął na muszkę.
* * *
Starszy posterunkowy Chyżewski dokopał się do kartki pod koniec zmiany.
– Sprawdź, czy w Ornecie zamieszkuje Jurzyniec Jerzy, pseudonim Gazrurka. Adres nieznany – odczytał na głos.
– Do mnie mówisz? – oderwał się od krzyżówki siedzący przy sąsiednim biurku sierżant.
– Nie, kurwa. Wychodzi na to, że do siebie. – Zerknął na zegar. – Mamy sobotę, prawda? Osiemnasta. O tej porze w czwartek dzwonili z wojewódzkiej i kazali jak najpilniej sprawdzić tego… – spojrzał na kartkę – Jurzyńca. Nienotowany, więc trzeba w ratuszu, nie? Wieczorem nieczynne, to piszę, kładę zmiennikowi na honorowym miejscu. Mija szychta, druga, wracam i co widzę?
– Też szybki jesteś – zauważył sierżant.
– Bo ją jakiś kretyn na koniec wepchnął! Ile razy się umawiałem z jełopami, żeby kłaść według ważności! A tu masz, o… Kradzież kury – z przodu. Rower zginął… no, dobra, rower niech będzie, dla niektórych to dziś majątek… Ale to na przykład: dzieciak sąsiadów stereo puszcza.
– Nie żołądkuj się. Może sprawdzili, tylko kartki ktoś nie wyrzucił. A jak z góry nie ponaglają, to znaczy, że im tak samo jak nam zwisa.
Chyżewski wzruszył ramionami i wrócił do uprawiania biurokracji.
– Czekaj no – sierżant uniósł twarz znad krzyżówki. – Jurzyniec, mówisz? Na Wojska Polskiego mieszkali kiedyś ci Jurzyńcowie. Ojciec miał takiego kumpla. Opowiadał, jak zaraz po wojnie organy z kościoła wymontowali, takie ołowiane, i na pociski do procy przerabiali.
– Mam nadzieję, że nie za to szukają tego naszego – roześmiał się Chyżewski. – Chociaż kto wie? Ksywa Gazrurka… Całkiem niedaleko. Uważaj, stary, bo jeszcze się okaże, że własnego starego będziesz musiał zaobrączkować. Może to ten śmieszny instytut od zbrodni przeciw narodowi się obudził? I chce ci ojca jako stalinistę antykościelnego posadzić?
– Takiego wała. Teraz to cerkiew, a kogo dziś cerkwie obchodzą. A stary był nieletni.
Pośmiali się, Chyżewski zanotował, jak szukać, i pojechał wypytywać o Gazrurkę. Sierżant nie umiał wskazać kamienicy, ale wszystkie były małe, poniemieckie jak prawie całe oszczędzone przez wojnę miasteczko, więc ustalenie, gdzie mieszkają Jurzyńcowie, okazało się dziecinnie proste. Chyżewski wspiął się po archaicznych, drewnianych schodach i zapukał do drzwi, opatrzonych mosiężną tabliczką „A. Jurzyniec”.
W progu stanęła pięćdziesięcioletnia, kompletnie pozbawiona entuzjazmu kobieta.
– Dzień dobry – uśmiechnął się. – Nie przeszkadzam?
– No… nie. Coś się stało?
Była zaniepokojona, ale to nic nie znaczyło. Chyżewski, jak cała policja, tonął w papierach i nie miał czasu na rozmowy z praworządną częścią społeczeństwa. Nie znali go, więc i bali się trochę.
– To drobiazg, proszę się nie denerwować. – Nadwaga, jedna litera przy nazwisku… Wdowa albo samotna matka. Takie miewają często synalków ancymonków albo na przykład amatorów za szybkiej jazdy, najlepiej motorem, bez kasku i po pijaku. Wolał nie ryzykować, że nie dość optymistycznym wyrazem twarzy spowoduje zawał. – Poproszono nas o ustalenie, czy mieszka tu Jerzy Jurzyniec. Nie wiem, o co chodzi, ale dzwonili z Olsztyna i… No, pewnie jakiś drobiazg. Może syn mandatu nie zapłacił albo co…
Nie złapała się za pierś. To już coś.
– Jurek to mój brat – powiedziała powoli, jakby ostrożnie. – Ale on się już dawno wymeldował. Z pięć lat będzie. A o co…?
– Mówiłem: nie wiem. Może mi pani dać jego nowy adres?
– On nie ma adresu. Wie pan: jeździ, szuka roboty… W tym wieku trudno o coś stałego. Czasem się kontaktujemy, ale to raczej on…
– No trudno – westchnął. – Do widzenia.
Rozdział 18
Wpierwszej chwili Czernik pomyślał o grzybiarzach. Całe dwadzieścia siedem lat przeżył w mieście i z tym jednym kojarzył mu się las: z końcem wakacji i rodzinnymi wyjazdami po podgrzybki. To dlatego nawiedziła go ta niedorzeczna myśl. Na szczęście nie zdążył podzielić się nią z Klaudią. Wyszedłby na kretyna.
Motocykl, czarna bestia obwieszona brezentowymi torbami, stał oparty o drzewo niemal idealnie na osi ich marszu. Czernik skręcił natychmiast, mając nadzieję, że wlokąca się jego śladem kobieta po prostu nie uniesie wzroku. Zwłaszcza że miała głowę aż ciężką od niewesołych myśli. Nie udało się.
– Motor – usłyszał jej lekko zduszony głos. Zatrzymała się, przez chwilę patrzyła tępo, po czym nagle w jej szarych oczach rozbłysła nadzieja. – No, to chyba nie da rady… Ktoś łazi po lesie.
Czernik zaklął w duchu. Z przodu, tam dokąd zmierzali, widać już było w prześwitach jaśniejszą zieleń traw. Szukał odkrytej przestrzeni, z której łaskawe od paru dni słońce wypędziło zimowy chłód. Znalazł odpowiednie miejsce, może jedyne w tym cholernym, zasadzonym pod sznurek i przygnębiająco monotonnym lesie, gdzie każdy hektar wyglądał identycznie i gdzie po nogach ciągnęło zimnem. I akurat tu…
– Rozejrzymy się – mruknął.
– Po co? – wzruszyła prawie niedostrzegalnie ramionami. – Przecież nie będziemy tutaj…
– Zobaczymy – uciął. Szybko umknęła z oczami, chowając je pod rudą grzywką i udając, że ogląda coś, co przylepiło się do tenisówki. Nie dopilnował tej sprawy i zjawiła się przed supermarketem tak jak zawsze: w znoszonej podróbce adidasów, za szerokich, koszmarnych spodniach i szarym mysim swetrze z łatami na łokciach. Odstępstwem od normy był brak makijażu: powieki miała czerwone i opuchnięte, a usta blade, zaciśnięte w bolesną podkówkę niemal przez cały czas, z krótkimi przerwami na wymianę spojrzeń.
No i dobrze. Wcale nie była mniej ponętna z tą miną męczennicy. Łamanie jej oporu miało nawet swój urok. Czernik nie był jakimś zboczonym sadystą, jasne, że nie, ale z drugiej strony…
Oczami wyobraźni widział już jej nagie, szczuplutkie ciało rozpostarte na kocu. Była starsza od niego, przydałoby jej się nieco więcej krągłości na policzkach, o biuście nie mówiąc – ale poza tym była najładniejszą babką w całym sklepie.
Pewnie dlatego, zamiast zawrócić, poprawił koc pod pachą i skierował się ku przesłoniętej gałęziami maszynie. Nie wiedział, co chce ustalić. Sprawdził, że silnik jest zimny, ale nie wyciągnął z tego żadnych wniosków. Trwał w przysiadzie, wsparty dłonią o potężny zbiornik, i zastanawiał się, jak przekonać Klaudię, że obecność motocykla nie ma znaczenia i że dwieście metrów dalej może śmiało zrzucić te łachy.
Nagle go olśniło. Inna sprawa, że dość późno. W drodze zamienili z Klaudią może ze cztery zdania i wszystkie bez wyjątku dotyczyły albo blokad, albo faceta, który sprawił, że stracili godzinę na wydostanie się z Olsztyna. A teraz widzi obwieszony ekwipunkiem motor, jakieś azjatyckie cudo o mocy ciężarówki, i na serio zastanawia się, czy to nie wędkarz. Jezu, co chcica robi człowiekowi z mózgu…
Dziwne: nie czuł strachu. Tuż obok mógł krążyć uzbrojony psychol, a on, zamiast wiać co sił, klęczał obok motocykla i zastanawiał się, co z tym fantem począć.
– Lepiej stąd chodźmy – dobiegł z tyłu stłumiony kobiecy głos. – Jeszcze pomyślą, że chcemy ich okraść.
Zignorował ją. Autorytet łatwiej buduje się, przyjmując do wiadomości słowa podwładnych i nie komentując ich. Odłożył koc, rozejrzał się i zaczął rozpinać pierwszą z brzegu torbę.
– Co pan robi? – Kątem oka dostrzegł, jak rusza nagle w jego stronę. Zniżyła głos niemal do szeptu. Była przestraszona, ale przede wszystkim zdezorientowana.
– Cicho – syknął. – Patrz, czy nikt nie idzie. I kucnij, do cholery. Nie może nas zobaczyć.
– Co? – nadal nie rozumiała, ale oczywiście zastosowała się do polecenia. – Czyj to motor? Pan go zna?
Nie odpowiedział. Oniemiał na widok tego, co kryła torba. Pociski. Osiem długich na całą wysokość parcianego bagażnika, smukłych walców i wrzecion o średnicy kilku centymetrów. Czernik, jak na przedstawiciela młodej elity przystało, wykręcił się od wojska i nie miał pewności, co konkretnie ogląda. Ale broń jako taką rozpoznał.
– O kurde…
Myślał gorączkowo, rozglądając się po wypełnionym słonecznym blaskiem lesie, gdzie plamy złota mieszały się z wszelkimi odcieniami zieleni i brązu, a nawet kałużami czerni, ścielącej się pod nisko rosnącymi gałęziami. Pusto. Cicho. Spokojnie.
Cicho? Nagle zdał sobie sprawę, że od początku nie słyszeli odgłosów z szosy. A powinni.
– To blokada – posłał Klaudii triumfalne spojrzenie. – Ukrył motor i poszedł w stronę drogi. Jezu, ale numer. Pamiętasz to pod Ostródą?
Poderwał się, przechylił nad siodełkiem, zaczął odpinać skośnie umocowaną, podłużną torbę, zaczynającą się przy bagażniku i opadającą łagodnie aż ku głowicy silnika. W podobnych futerałach wędkarze wożą sprzęt, ale jemu, jak każdemu miłośnikowi westernów, takie coś pod udem kojarzyło się mniej pokojowo – z zatkniętym pod siodło winchesterem.
To w środku nie było filmowym karabinkiem. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że spogląda na dwa egzemplarze jakiejś potężnej broni maszynowej, upchniętej w ciasnej torbie metodą „na waleta”. Dopiero gdy zaczął wyciągać ten wsadzony ażurową kolbą do góry, zauważył, że oba uparcie trzymają się razem i bynajmniej nie stanowią zwierciadlanego odbicia.
– O Boże – jęknęła Klaudia. – Przecież to… To musi być…
Karabin był tylko jeden, za to ogromny, niemal metrowy mimo wymontowania lufy i złożenia go na pół. Ciężkie, nieporęczne i chyba bezużyteczne w takim stanie żelastwo. Ale nie w tym rzecz.
– Cztery stówy – wymamrotał. – Masz pojęcie? Czterysta tysięcy! Wystarczy… – Posłała mu przerażone spojrzenie. – Poszedł polować na tych gliniarzy z blokady, założę się. To Szczytno, policyjna stolica Polski. Jak tu dostanie paru następnych… – Niemal wyrwał kieszeń ze spodni, szukając odpowiedniego narzędzia. – Kurwa… Masz nóż?
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: