Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Название:Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej
- Автор:
- Жанр:
- Издательство:неизвестно
- Год:неизвестен
- ISBN:нет данных
- Рейтинг:
- Избранное:Добавить в избранное
-
Отзывы:
-
Ваша оценка:
Artur Baniewicz - Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej краткое содержание
Drzymalski przeciw Rzeczypospolitej - читать онлайн бесплатно полную версию (весь текст целиком)
Интервал:
Закладка:
– Nie wiem, czy los. Nie miałaś wyboru. Musiałaś się mnie trzymać, a ta durna historia poza wszystkim zrobiła się trochę… no, romantyczna. Wspólna walka, krew, śmierć, przygoda… Najprzytomniejszy realista ma prawo zgłupieć. Miło było, ale przecież… Jutro nie będzie sprawy Drzymalskiego i rozjedziemy się, każde w swoją stronę. Tak już jest. Nie pasujemy do siebie. Przecież to widać gołym okiem.
* * *
– Przetrzesz na wylot – Kiernacki próbował powiedzieć to z uśmiechem, ale jakoś mu nie wyszło.
– To chyba dobrze? – mruknęła, odkładając szmatkę i zerkając w niebo przez wypolerowane przed chwilą soczewki celownika optycznego. – Miałbyś pewność.
– Pewność? – uniósł lornetkę i zaczął przepatrywać dolinę Sanu.
– Że go nie skrzywdzę. – Nie odezwał się, ani nawet nie oderwał oczu od szkieł, ale prawidłowo odczytała nagły bezruch. – Tak naprawdę nie wierzysz, że się tu zjawi.
– Jasne – mruknął. – Łapię zapalenie płuc, bo lubię.
– Moim zdaniem, przyjechałeś tu na wszelki wypadek. Bo gdyby jednak poszedł tędy i był ranny, przyda się ktoś, kto go weźmie na plecy i przeniesie na tamtą stronę.
– I po to zabrałem ciebie? – Wziął się w garść, zaczął przesuwać lornetką z zachodu na wschód. Wszystkie zagłębienia terenu tonęły w oparze mgły, ale nie martwiło go to, bo mgła oznaczała brak wiatru, bezruch i ciszę.
– Beze mnie nie wszedłbyś do składnicy. Potem ci już nie byłam potrzebna, ale jesteś dżentelmenem, więc nie bardzo potrafisz rąbnąć kobietę w łeb i przetrzymać parę godzin w bagażniku.
– Wstałaś lewą nogą? W nocy…
– W nocy – przerwała mu sucho – człowiek robi różne głupstwa. – Mało delikatnym ruchem wprowadziła celownik w szynę na karabinie. – A swoją drogą mógłbyś się zdobyć na odrobinę szczerości.
– Jestem nieszczery?
– Nie protestowałeś, kiedy prosiłam Grygorowskiego o karabiny.
– Powiedziałaś – przypomniał – że jesteś żołnierzem. Żołnierz ma prawo mieć karabin. I nie powinien go używać, gdy rząd mówi wyraźnie, by tego nie robił. – Odczekał chwilę i dodał znacznie łagodniej: – Lubię Darka, ale siebie trochę bardziej. Gdyby zaczął strzelać… Chcę pomóc, ale jeśli skoczy mi do gardła… No i są jeszcze inni. Nie zapominaj, że postrzelaliśmy sobie ostatnio, a w żadnym wypadku nie chodziło o Drzymalskiego.
– Logiczne – przyznała. – Tyle że równie logiczna jest marchewka dla mnie. Cichy sygnał, że mogę z tego skorzystać – uniosła karabin. – I to mi się nie podoba. Gdybyś uczciwie postawił sprawę, powiedział: „Nie pozwolę ci go tknąć”…
– W porządku – mruknął, obracając się na brzuch i podnosząc lornetkę do oczu. – Jeśli potrzebujesz łopatologii… Nie pozwolę. A teraz przestań się użalać i zerknij od południa.
* * *
– Tam jest błoto. – Bogdan przenosił sceptyczne spojrzenie z ekranu laptopa na skupisko trzcin po lewej. – Po cholerę ci ta mapa, jeśli jej nie wierzysz?
– Wierzę – mruknął Adamek. – Ale tam się coś poruszyło.
– Gadanie… Trzeba by na brzuchu i z mordą w błocie, a woda jeszcze lodowata. Nikt nie wytrzyma pół godziny. A szybciej się nie da.
– Mówię ci, że widziałem jakiś ruch.
– Kaczkę pewnie. A zresztą… Gdyby nawet, to może i lepiej. Wyjdzie na tamtych, a potem cała trójka pod nasze lufy. – Po raz któryś z kolei odciągnął zamek i zajrzał do komory nabojowej swego kałasznikowa. – Tylko pamiętaj, kapitanie: Drzymalski ma przeżyć. Szef by mi jaja urwał, gdyby coś mu się…
Adamek pomyślał, że kałasznikow nie znalazł się tu przypadkiem. Chłopcy Skarpety na pewno mieli w podręcznym arsenale coś zbliżonego do jego sztucera, co lepiej wpisywało się w filozofię polowania. Ale automat ma jedną niekwestionowaną przewagę nad najdoskonalszą bronią dalekosiężną: skuteczniej przywołuje do porządku nielojalnych partnerów.
Na razie nie przejmował się tym. To chyba naprawdę była kaczka.
* * *
Było już całkiem widno, kiedy Kiernacki zwrócił uwagę na ten krzak. Cudem chyba. Wierzchołek odchylał się w tempie minutowej wskazówki zegara.
– Jest – szepnął, nie potrafiąc ukryć podniecenia. Iza, siedząca w najdalszym rogu przemoczonego koca, poruszyła się gwałtownie.
– Gdzie? Jesteś pewien?
Nie odpowiedział, ale widziała, w którą stronę zwrócił lornetkę. Kiedy opuścił szkła, dostrzegł nieruchomy koniec lufy nad uchem.
Przez chwilę czuł serce w gardle. Potem uświadomił sobie, że nie słyszał, by przeładowała broń. Mieli jedną lornetkę; chcąc widzieć, musiała posiłkować się lunetą. To dlatego ten karabin…
Taką przynajmniej miał nadzieję.
– Prawie go wyczuliśmy. Możesz z czystym sumieniem napisać w raporcie, że miałaś go na muszce.
– Z brudnym – mruknęła. – Wiem, gdzie jest, ale nie powiem, żebym go widziała.
Przyjrzał się jej dłoni. Palec wskazujący spoczywał na osłonie spustu. Ale raczej lekko. Jeden ruch i…
– Zabierajmy się stąd – powiedział odrobinę zbyt błagalnym tonem. – Jest za daleko, żeby z nim pogadać. Nim byśmy doszli… Iza, mówię do ciebie.
Dopiero teraz, bardzo powoli, opuściła karabin. Przyglądała się przez chwilę Kiernackiemu, a jej oczy były szare.
– Nie sprawdzisz, czy potrzebuje pomocy? – zapytała.
– Musiał przejść przez tę skarpę za zagajnikiem i przez bagno. Nie ma cudów, by wybrał taką trasę, nie będąc w dobrej kondycji. I popatrz, jak świetnie się rusza.
– Niech ci będzie – powiedziała, odwracając oczy. – Zwijaj koc. Wracamy. – Kiernacki wpatrywał się w jej pobielałą twarz, prosząc w myślach o jeszcze jedno, najkrótsze choćby spojrzenie. – Aha, i gdybyś mógł… Odwróć się na chwilę, co? Chcę zrobić siku…
Czekał jeszcze parę sekund. Potem bez słowa, z ociężałością starego człowieka, podniósł się z koca i stanął do niej plecami.
* * *
– Co zrobiła?! – zapytał z niedowierzaniem Adamek. Oczy bolały go od wpatrywania się w rozmiękczony mgłą, pełen zarośli krajobraz, a teraz doszła jeszcze ta cholerna, osiadająca na szkłach mżawka. Sam zaczynał mieć urojenia.
– Przecież mówię, że to był moment… Mignęło mi tylko, kiedy się podnieśli…
– Może ktoś się potknął? – Adamek posłał spojrzenie ku odległej kępie zarośli.
– Może. Ale jak dla mnie, to jedno dało drugiemu w łeb kolbą. I to raczej ona jemu.
Adamek nie zdążył skomentować. Coś się poruszyło. Właśnie tam.
Poderwał lornetkę. Zdążył w ostatniej chwili.
– Co jest? – Bogdan, sądząc po bezładnych ruchach jego lornetki, nie miał tyle szczęścia. – Drzymalski?
– Nie wiem – mruknął Adamek, sięgając po sztucer. – Ale coś się dzieje. Właśnie wyskoczyła. Po tamtej stronie, bliżej rzeki.
San był tu raczej szeroko rozlanym strumieniem i nawet nie bardzo dało się wskazać, którędy płynie. Po tamtej stronie niecki było jedynie trochę porośniętej krzaczkami łąki, płytka rzeka… i Ukraina.
– Zostań tutaj – powiedział cicho Adamek, wieszając lornetkę na szyi. – Diabli wiedzą, co z Kiernackim.
– Zapomnij. – Głos Bogdana dorównywał twardością lufie karabinu, po który sięgnął. – Idziemy razem. Wolę cię mieć na oku.
* * *
Łzy wyschły w miarę szybko, ale dopiero w połowie drogi wzięła się w garść na tyle, by wyzbyć się odruchu oglądania za siebie. Trochę pomogło jej zmęczenie, trochę strach. Najbardziej jednak niepewność. Musiała odpowiedzieć na podstawowe pytanie: „Co dalej?”.
Żeby zajść Drzymalskiego z boku, należało zatoczyć szeroki łuk. Pod koniec posuwała się niemal równolegle do szumiącej po prawej rzeki, z błotem chlupiącym pod butami. Niedobrze, za daleko ją zniosło. Z drugiej strony – tylko po takiej, mocno okrężnej trasie, mogła poruszać się naprawdę szybko. Gwałtowny manewr i wyprzedzenie przeciwnika to recepta trochę ryzykancka na prawdziwym froncie, gdzie nieprzyjaciół może być więcej – ale na szczęście ten dupek Bauer zawarł pokój. Prawdopodobieństwo, że zza pleców nadleci kula jakiegoś nadgorliwego strażnika granicznego, mylącego ją z Wrogiem Publicznym Numer Jeden, było znikome. Mogła swobodnie biec, dbając jedynie o to, by od strony Drzymalskiego osłaniały ją zarośla i fałdy terenu. Do marszu na czworakach czy pełzania przechodziła sporadycznie, w nielicznych miejscach, gdzie robiło się pusto i płasko.
Nad San dotarła mokra od potu, ale żywa i cała. Potem zwolniła. Nie była pewna, na ile dobrze oceniła kierunek marszruty Drzymalskiego. Szum przelewającej się przez kamienie i gałęzie wody tłumił wszelkie odgłosy. Nawet jej własnych kroków.
Serce waliło w piersi trochę mocniej, niż tego wymagał niedobór tlenu w zmuszonych do wysiłku mięśniach. Nagle poczuła przemożną tęsknotę do tej zawilgoconej, błotnistej dziury, gdzie było zimno, mokro i paskudnie – ale bezpiecznie. Gdzie byli oboje. Ostatni raz.
Klęcząc pod osłoną wybujałej kępy trawy, wytarła dłonie o nogawkę – karabin niemal ślizgał się w ich kurczowym uścisku. Wiedziała, że SWD nie jest cięższy od jej ulubionego SAKO, a jedynie trochę dłuższy – ale i tak miała wrażenie, że podwieszono pod niego parę niewidzialnych kamieni. Jeżeli na dodatek jego automatyka zawiedzie…
Nagle przypomniała sobie twarz Waldka z tym jego lekko kpiącym, choć zarazem ciepłym uśmiechem. „Radziecki karabin?! Zatnie się?! Czyś ty na głowę upadła, żabo? Radziecki karabin jest jak łopata: organicznie niezdolny do zacinania się!”
Nie powiedział nigdy czegoś takiego. Ale wiedziała, że tak by to z grubsza brzmiało. Uśmiechnęła się do tej myśli i choć spoconym dłoniom niewiele pomogło, nogi podniosły ją z kocią miękkością i poprowadziły ku nadrzecznemu wzniesieniu.
Rosło tam parę drzew, nawet sporych. Niemal natychmiast dostrzegła to, czego od tygodnia daremnie wypatrywali chyba wszyscy noszący broń Polacy: głowę Drzymalskiego. W zasięgu strzału. Może nawet celnego.
Zawahała się. Nim zesztywniałe ramiona uniosły karabin, niewielki, ciemny obiekt zanurkował pod taflę mgły. Ale gdyby nie to…
Przycupnęła za pniem. W celowniku o czterokrotnym powiększeniu widziała wyraźnie pojedyncze źdźbła traw porastających ten kawałek łąki. Wystarczyło nacisnąć spust… I chybić. Pewnie już go tam nie ma. Istniała duża szansa, ale duża szansa to nie pewność.
Potrzebowała zatrważająco długiego czasu, by przypomnieć sobie, że to realna wojna, a nie ćwiczenia GROM-u. Na ćwiczeniach pierwszy nieskuteczny strzał oznacza totalną klapę, burę od dowódcy i kpiny kolegów. Do pechowca na całe tygodnie przylepia się etykietka Zabójcy Zakładników.
Na wojnie, tej prawdziwej, dopuszczalne jest wystrzeliwanie całych wagonów amunicji i jeśli tylko w trakcie tego marnotrawstwa nie dasz się sam zabić – wszystko gra.
Pomyślała, że ma dziesięć naboi w magazynku i że jeśli tam, pod grubą na pół metra warstewką mgły nie ma żadnego zagłębienia, którymś z tych dziesięciu powinna trafić pełznącego ku rzece mężczyznę. To wyłącznie kwestia rozsądnego wyboru odstępów między kolejnymi punktami celowania.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка: